publicystyka: Najtrudniejsze i najważniejsze osiągnięcie

Najtrudniejsze i najważniejsze osiągnięcie

tłum. Justyna Pikutin, 13 marca 2020

Kiedy myślimy o świętych, to często ich życie wydaje nam się niekończącym wznoszeniem się z ziemi na niebo, wzrostem od siły w siłę, światłem, które raz zajaśniało i ani razu nie zgasło. I nawet kiedy mowa o tych świętych, którzy zwrócili się do Boga po ciężkich upadkach, a wcześniej tonęli w przeróżnych grzechach i słabościach, znów widzimy tylko jedno: moment skruchy, podjęcie decyzji, a następnie nieugięte podążanie wybraną drogą. Utwierdzają nas w tym nieraz same żywoty, które opisują wyłącznie zewnętrzną kanwę ich trudu, ogólny obraz tego, jak szli oni do najważniejszego w ich życiu celu. Poprzez żywoty świętych nie jesteśmy w stanie wniknąć w ich wewnętrzny świat, nie możemy poznać ani ich radości, ani bólu, ani ich słabości, ani też tego, jak właściwie udawało im się je przezwyciężać.

I czy jest czymś dziwnym, że zapoznając się - powierzchownie i najczęściej formalnie - z życiem świętych, nawet jeśli inspirujemy się tym, to nie na długo, a głównie odczuwamy smutek, widząc jaka przepaść dzieli nas od nich, przepaść, która wydaje się obecnie nie do przebrnięcia? Przecież nasze życie - to wcale nie linia prosta, to nie trajektoria bezustannego wznoszenia się i bynajmniej nie jest ono całe przepełnione światłem. Dlatego trudno jest nam uwierzyć, że to, co było możliwe dla nich, naszych braci większych - możliwe jest też dla nas, że my również możemy iść ich śladami, że w naszym sercu jest miejsce dla świętości. Ciągle potykamy się o tę zdradliwą myśl: my i oni - to zupełnie co innego. Ta myśl w wielu sytuacjach sprawia, że machniemy ręką na siebie albo po prostu opuścimy ręce i nie będziemy nic robić na poważnie: ani się modlić, ani walczyć, ani trudzić się. Wszystko bez pełnej mobilizacji sił, bez pełnego nakładu pracy, formalnie i jakby nie na poważnie, po prostu dlatego, że “tak trzeba”, bez wiary, że to wszystko jest naprawdę możliwe, tak samo jak było możliwe dla “nich”.

Jednak mimo wszystko trzeba próbować dotrzeć do istoty, do tego, czego nie mogli nam pokazać autorzy żywotów i tego, czego sami święci zupełnie nie chcieli przed nami ukryć; trzeba spróbować zrozumieć, czy rzeczywiście ich droga była na tyle równa i gładka, czy rzeczywiście byli oni świętymi ze swojej własnej natury, czy stali się nimi “niespodziewanie” - wyłącznie dlatego, że w pewnej chwili tak postanowili. Oczywiście, że nie, przecież w innym wypadku okazałoby się, że słowa Zbawiciela: Królestwo Niebios zdobywa się w trudzie i ci, którzy się trudzą, zdobywają je (Mt 11,12) - byłyby skierowane do kogokolwiek, ale na pewno nie do świętych. Również Jego przykazanie: Wytrwałością waszą zyskacie dusze wasze (Łk 21,19) - też byłoby nie dla nich. Po co dokładać starań i wykazywać wytrwałość, skoro wszystko przychodzi z łatwością? Ale świętym nic nie przychodziło lekko i wykazywać się wytrwałością musieli wcale nie mniej niż my.

Tak. Z reguły żywoty o tym nie mówią, ale świadczą o tym oni sami - jeśli tylko uważnie wczytamy się w ich słowa, postaramy się zrozumieć i znaleźć im zastosowanie w naszym własnym życiu.

Kiedy św. Serafim z Sarowa mówi o tym, że “zaleta to nie gruszka, za raz jej nie zjesz”, mówi to nie w oparciu o cudze doświadczenia, a o swoje. To dowód na to, że on wie, co znaczy wspinać się pod górę po gładkiej powierzchni skały, ześlizgiwać się z niej i znów zaczynać swoją drogę.

Również św. Teofan Rekluz zapewniając, że “pierwszym podmiotem cierpliwości jest cierpliwość do samego siebie”, swoich słabości, błędów, upadków, prezentuje nie wydedukowaną prawdę, a to, co sam poznał popełniając błędy, upadając, poznając swoje słabości i ograniczenia.

Św. Syzoj, odpowiadając upadłemu bratu na pytanie ‘co robić?’ słowami: “Wstań. I jeśli znów upadniesz, znowu wstań. I tak - do twojej śmierci” - wypracował tak uniwersalną receptę nie poprzez obserwację innych braci. Bez wszelkiej wątpliwości nauczyły go tego jego własne ascetyczne doświadczenia: tylko poznając, jak bardzo jesteś słaby, można nauczyć się rozumieć cudze słabości i nie tylko znaleźć do nich podejście, ale też pomagać je przezwyciężać. Tylko ten, kto sam przeszedł przez cierpienie i próby, może dopomóc tym, którzy przez próby przechodzą. (Hbr 2,18)

Wydaje mi się, że dla chrześcijanina właśnie to jest najtrudniejszym, a zarazem najważniejszym osiągnięciem: upadając, za każdym razem wstawać. Wstawać bez względu na to, jak częste są upadki. Wstawać bez względu na to, jak bardzo byłyby one bolesne. Wstawać i kontynuować swoją dalszą drogę.

To bardzo trudne, wymagające ogromnych sił i ogromnego męstwa. Kiedy doświadczenie, wydawałoby się, bezsprzecznie świadczy, że nic dobrego nam z tego nie wyjdzie i ile byśmy się nie trudzili, to i tak w efekcie czeka nas załamanie i następuje grzech - to jak ostatecznie się w sobie nie rozczarować, jak nie zwątpić w to, że w próbach poprawy jest choć jakikolwiek sens? Przecież nie tylko doświadczenie to potwierdza, ale i wróg to samo szepcze do ucha, umysł napełnia się myślami pełnymi wątpliwości, a serce zatruwane jest tym gorzkim uczuciem - uczuciem własnej beznadziejności.

Cóż... Rozczarować się sobą, poczuć, że właśnie ty jesteś beznadziejny, wcale nie jest takie złe - to w istocie niezbędny etap samopoznania. Należy tylko przy tym pamiętać, że zbawienie nie jest wytworem ludzkich rąk, a w pierwszej kolejności to dzieło Boże i dopiero w drugiej - nasze. Od nas - zamiar, zapał, trud, umniejszenie nadziei na siebie a powiększenie nadziei na Boga, a od Niego - życzliwość i miłość, pomoc, pocieszająca i uleczająca nas łaska.

I do tego czasu, dopóki nie rezygnujemy z trudu, dopóki upadając jesteśmy gotowi podnosić się i iść dalej - nie jesteśmy beznadziejni. Wiele nas odróżnia od świętych, tym bardziej od świętych żyjących wiele wieków temu. Jesteśmy o wiele słabsi, o wiele trudniejsi, mniej trafni, a do tego bardziej samolubni i próżni. I zapewne właśnie w tym tkwi przyczyna tego, że Bóg nie daje nam zobaczyć rezultatów naszych trudów - nawet wtedy, kiedy są one efektem tych trudów. Po prostu to byłoby nieskończenie złe dla nas widzieć siebie jako "dobrych", my i tak, będąc “złymi”, znajdujemy powody do pychy i próżności. Dlatego też nie czujemy twardego gruntu pod nogami, dlatego rozjeżdżają się one i nie utrzymują nas, dlatego tak niepewnie i powoli posuwamy się naprzód. Dlatego nie mamy szczególnych osiągnięć.

Ale to w żaden sposób nie neguje niezmiennego prawa życia duchowego: cel osiągnie ten, kto postanowi iść do końca, kto uwierzy, że Bóg nigdy nie zostawia poszukujących Go i podążających ku Niemu. Nieważne, jak oceniają nas ludzie i co o nas myślą, ogólnie rzecz biorąc nieważne jest też to, co my sami myślimy o sobie. Ważne jest tylko to, by bez względu na to, co się z nami dzieje, jak bardzo nie oddalalibyśmy się od Boga, znów i znów wracać do Niego z nadzieją na Jego życzliwość, pozwalającą znów od początku trudzić się. Być gotowym prosić o wybaczenie po raz setny i po raz tysięczny dokładnie tak samo, jak po raz pierwszy, ze szczerą wiarą w to, że dla Jego miłości nie ma nic niemożliwego i oczywiście On po raz kolejny wybaczy i przyjmie nas. I to dokładnie tak będzie trwało - do tego czasu, dopóki będzie w nas to postanowienie i ta gotowość: raz za razem zaczynać od początku.

Ihumen Nektariusz (Morozow)

za: pravoslavie.ru

fotografia: palavos /orthphoto.net/