publicystyka: To, co trwa

To, co trwa

tłum. Gabriel Szymczak, 28 lutego 2020

Niedawno wróciłem z pielgrzymki na Alaskę, podróżując na pokładzie (nie bardzo ascetycznego) statku wycieczkowego, w towarzystwie wielu innych pielgrzymów pod przewodnictwem o. Michaela Oleksa i o. Laurenta Cleenewercka. Obaj poświęcili dużo czasu na rozmowy z grupą, kiedy płynęliśmy na północ z Seattle. O. Michael lwią część czasu przeznaczył na dyskusję o pierwotnej misji na Alasce, z właściwym mu głębokim wglądem i entuzjazmem, w jakiś sposób wkładając wszystkie doświadczenia i informacje w kilkugodzinną instrukcję. Już wcześniej słyszałem, jak mówił o alaskańskiej misji; i tym razem był tak fascynujący i cudowny, jak wcześniej.
Gawędy obu kapłanów sprawiły, że czas był duchowo owocny. Większość innych osób na pokładzie statku była bez wątpienia turystami - cieszyli się doskonałą kuchnią statku i naturalnym pięknem Alaski; my byliśmy pielgrzymami przybywającymi, aby czcić święte miejsca uświęcone obecnością i pracą św. Hermana, św. Juwenaliusza, św. Innocentego, św. Jakuba i (jak wymienia się podczas nieszporów święta Wszystkich Świętych w Ameryce Północnej w stichirze) „świętych kobiet, mężczyzn i dzieci, tych znanych nam i znanych tylko Bogu”. To był dobry tydzień.

Powróciło do mnie bardzo mocno, jak prawosławie rozpoczęło się na tym kontynencie jako misja. Ludzie tacy jak św. Herman, św. Juwenaliusz i św. Innocenty byli w odległości setek mil od swoich rodzinnych domów; ludzie tacy jak św. Jakub długo pracowali z iście Herkulesowym wysiłkiem rozłożonym na dziesięciolecia, znosząc próby i dokonując wyczynów, które większość z nas wbiłyby w ziemię. Tym, co ich podtrzymywało, była ich miłość do Chrystusa i gorliwość niesienia Jego miłości innym, którzy Go nie znali. Innymi słowy, podtrzymywał ich ogień misyjny, który płonął w ich sercach. Powtarzam: prawosławie rozpoczęło się na tym kontynencie jako misja.

Trzeba to powtarzać, ponieważ prawosławie w zachodnich oczach raczej nie jest uważane za misjonarskie. Widzi się je i poważa za wiele rzeczy: za starożytność, egzotykę, mistykę, bogactwo symboliki; ono fascynuje. Jesteśmy znani głównie z bycia Grekami, Rosjanami, Ukraińcami, Serbami, Syryjczykami i Rumunami, czasem do tego stopnia, że przymiotniki oznaczające narodowość topią się z prawosławną tożsamością i przytłaczają ją - jesteśmy „Greckoprawosławni” (Greekorthodox - jedno słowo) lub „Rosyjskoprawosławni” (Russianorthodox - jedno słowo), z dominującym znacznikiem etnicznym. A przynajmniej tak jesteśmy często znani.
Pamiętam, jak zostałem zatrzymany na lotnisku w Vancouver - byłem ubrany w sutannę i wyglądałem jak prawosławny duchowny. „Czy jesteś prawosławny?” – zostałem zapytany. „Tak” - powiedziałem. „Czy mogę zadać ci pytanie?” „Jasne.” „Gdzie mogę dostać greckie jedzenie?” Byłem trochę zaskoczony i mogłem tylko odpowiedzieć, że znalezienie greckiej restauracji w Vancouver nie powinno być trudne. Dla mojego pytającego „prawosławny” oznaczał „Greckoprawosławny”. Podejrzewam, że nie był w tym odosobniony.

My, prawosławni, często cieszymy się z noszenia podwójnej etykiety i czasami handlujemy nią. Mamy festiwale regionalnej kuchni (same w sobie cudowne) i pokazujemy tę twarz światu, prezentując naszą kulturę z dość uzasadnioną dumą pod względem jedzenia, rzemiosła i tańca. Wadą tego pokazu jest to, że ktoś może pokusić się o zdefiniowanie prawosławia głównie w kategoriach kultury etnicznej. W Kanadzie jednak taki pokaz budzi większą akceptację niż bezpośredni przekaz misyjny Ewangelii. Nasz premier i nasza prasa (na przykład) z radością słyszą o greckim tańcu i naszych barwnych obyczajach prawosławnych. Chętnie jedzą souvlaki, kiedy podają sobie ręce i całują dzieci w czasie wyborów, i chwalą greckich Kanadyjczyków za bogactwo ich religii. Mniej chętnie słuchają o Jezusie Chrystusie i Jego wezwaniu do żalu i wiary, co jest prawdziwym przesłaniem greckiego Kościoła prawosławnego i każdego innego Kościoła prawosławnego.

Łatwo jest zachwycać się naszym bogatym i chwalebnym dziedzictwem kulturowym, częściowo dlatego, że jest go tak wiele. Nasze dziedzictwo kulturowe rozciąga się na przestrzeni wielu wieków, osiągając pełny rozkwit w Bizancjum, które było dla Cerkwi prawosławnej swego rodzaju apogeum pod względem wpływów światowych. Mieliśmy cesarza, który przewodniczył ecumene - tj. światu rzymskiemu - a nasi biskupi byli postaciami wielkiej dostojności i władzy. Oprócz kilku heretyków i Żydów, prawie cały świat rzymski został nawrócony. Jeśli liczycie lata bizantyjskie od Konstantyna I na początku czwartego wieku do Konstantyna XI w połowie XV wieku, czas prawosławnego rozkwitu trwał ponad tysiąc lat. A jeśli dodasz jeszcze słowiańskie prawosławie, okres ten potrwa znacznie dłużej (choć co prawda raczej na północ od oryginalnego Bizancjum). To bardzo mocna rzecz.

Być może dlatego tak trudno jest pozwolić jej odejść i uznać, że Bizancjum pokryte jest teraz kurzem, a dwugłowy orzeł już nie lata. Nadal nalegamy, aby nazwać Stambuł „Konstantynopolem”, chociaż żadne linie lotnicze nie latają już do Konstantynopola. Wszystkie samoloty lądują w Stambule. Nadal nalegamy, aby nazwać biskupa przebywającego w Stambule „ekumenicznym patriarchą”, chociaż ecumene, na który niegdyś wywierał wpływ, już nie istnieje. Tak samo jest w całym świecie prawosławnym: pełny tytuł biskupa Antiochii to „Patriarcha Antiochii i całego Wschodu”, chociaż „Wschód” - pierwotna świecka diecezja rzymska „Oriens” - również nie istnieje już w podziale politycznym.

Tutaj, na współczesnym Zachodzie, nasi biskupi nie są już postaciami wielkiej dostojności i władzy w społeczeństwie, pomimo wspaniałych bizantyjskich szat, które noszą. Nasz pokaz bizantyjskiej wielkości jest tolerowany przez świecki świat i jego polityków, choć być może potajemnie się uśmiechają. W końcu jesteśmy tacy egzotyczni i interesujący. Ale jesteśmy również statystycznie nieistotni i nasze głosy nie mają znaczenia. Nasi biskupi maszerują odważnie w corocznym Marszu Prawa do Życia, który liczony jest w tysiącach. Ale na Zachodzie nikomu nie zależy na tym, co mówimy, ani na tym, czy maszerujemy, czy nie. Mimo całej pompy, która przetrwała katastrofę historii, Bizancjum jest martwe.

Co pozostaje? Jezus Chrystus - On pozostaje. On jest taki sam wczoraj, dziś i na wieki. Królowie mogą powstać i upadać, imperia mogą przychodzić i odchodzić, ale Chrystus i Jego Królestwo pozostają na zawsze. A to oznacza, że nasz mandat misyjny pozostaje również na zawsze. Przecież Bizancjum powstało tylko dlatego, że chrześcijanie wytrwali w misjonarskim głoszeniu Ewangelii przez lata prześladowań i krwi.

Dlatego przykład Alaski jest teraz tak pouczający i tak potrzebny. Historia prawosławia na Alasce przypomina nam, że Cerkiew zawsze będzie w swej istocie misyjna. Nasi biskupi mogą nosić poważane i zdobione brokatem bizantyjskie sakkosy lub pogardzaną i splamioną krwią szatę męczeństwa, ale ich misja nigdy się nie zmienia. Cerkiew pod ich przewodnictwem wie, że nigdy nie przestanie być misjonarzem. Nadejdzie dzień, w którym będziemy mogli złożyć swój ciężar, schować miecz Ducha do pochwy i przerwać naszą duchową walkę, opowiadając słuchającym aniołom wspaniałą historię naszej bitwy. Ale to nie jest ten dzień. Ten obecny dzień to czas walki, głoszenia kazań, noszenia miecza Ducha i wykonywania misji. Nasi przodkowie zrobili to na Alasce. My na Zachodzie dziedziczymy po nich ten płaszcz i mandat. Prawosławie jest misyjne. Musimy kroczyć ścieżką misjonarzy i świętych.

o. Lawrence Farley

za: No Other Foundation

fotografia: alik /orthphoto.net/