publicystyka: Panie, dziękuję Ci, że jestem lepszy od innych

Panie, dziękuję Ci, że jestem lepszy od innych

09 lutego 2020

Za kilka tygodni wejdziemy w czas Wielkiego Postu, który w naszym kalendarzu w tym roku zaczyna się w poniedziałek, 2 marca. Ale nim to nastąpi, Kościół przeprowadza nas przez tzw. niedziele przygotowawcze, dając pewne wskazówki, mające ułatwić zaostrzenie uwagi i skoncentrowanie się na rzeczach najbardziej istotnych, najważniejszych. Część z nas może teraz pomyśleć, że sprawa dotyczy wyłącznie ludzi wierzących. Czy rzeczywiście? Być może, dlatego odpowiedzią na to pytanie zajmiemy się w pierwszej części niniejszego tekstu. Ponówmy zatem pytanie: czy skoncentrowanie uwagi na swoich słabościach miałoby dotyczyć wyłącznie ludzi wierzących? Przepraszam, że spytam - czyżbyśmy byli z innej gliny ulepieni? Osobiście sądzę, że każdy z nas miewa problemy podobnej natury. Jakże często nie możemy dojść do ładu sami ze sobą, z bliźnimi, z otaczającym nas światem. Wyrzuty sumienia, bolesny rozdźwięk między tym, jakimi chcielibyśmy być a tym, jakimi jesteśmy naprawdę. Mimo wielu różnic jesteśmy podobni w swych porażkach, w niestałości w swych postanowieniach, drażliwości, agresji…

Chyba nie ma wśród nas nikogo, kogo nie toczyłby robak pychy, przygnębienia, egoizmu, nienawiści, gniewu, zazdrości, strachu, rozpaczy. W dużym skrócie można powiedzieć, że gdzieś po drodze życia zagubiliśmy naszą prawdziwą twarz na rzecz nabytych masek, z którymi - niestety - już nam nawet niekiedy zupełnie nieźle. Może nie tyle, co nieźle ale przynajmniej stabilnie. Po co więc coś zmieniać? Przecież często lepsze stare niewygodne, ale znane niż ryzykowne nowe. Nowe wymaga pracy i wyrzeczeń. Czy warto? To trochę tak, jak ze sprzątaniem mieszkania. Można żyć w brudzie, z każdym dniem wciąż bardziej i bardziej przyzwyczajając się do klejących się garnków z resztkami jedzenia, szarej pościeli, czarnych ręczników, kłębów kurzu, walających się po podłodze, ciemnych okien i firanek, zza których już Bożego świata nie widać. Do lodówki z mnóstwem spleśniałych słoików, słoiczków, pudełeczek, woreczków o dziwnej a śmierdzącej zawartości. Czasem nawet nie wiemy, czym owa zawartość była kilka miesięcy wcześniej… Pasztetem? Dżemem? Musztardą? Ale jak długo można tak żyć? W końcu zaczynamy się dusić, sami tego nie zauważając. Czy takie życie na pewno nam odpowiada? I to jest pytanie, które w szczerości powinniśmy zadać sami sobie w przededniu postu. Jeśli tak – nie ma tematu. Duśmy się dalej, nikt nie może nas zmusić do niczego, nasz wybór. Natomiast jeśli taki stan nam nie odpowiada, warto trochę posprzątać. A nagroda? Jak przyjemnie jest wejść do posprzątanego mieszkania – schludnego, pachnącego czystością. Z człowiekiem jest dokładnie tak samo – uprzątanie brudu grzechu i wyciąganie zadry słabości również jest wielkim, bolesnym wysiłkiem, ale za to przynoszącym wielką ulgę…

Poniżej kilka cytatów, bardzo przydatnych dla naszych rozważań. Spróbujmy sami sobie odpowiedzieć na pytanie – czy podpisalibyśmy się pod którymś z nich lub przynajmniej częścią któregoś?

1. „Fakt, że wasze życie wam ciąży pokazuje, że w waszej duszy jest coś jasnego, co powszechnie panująca nieczystość i nieprawda napawa lękiem. Każdy z nas jest istotą dwojaką – z jednej strony zasługującą na osąd [...], z drugiej – wyciągającą wnioski, szukającą prawdy i światła. Im bardziej będzie w was wzrastać człowiek wewnętrzny, tym więcej widzieć będziecie światła w otoczeniu i w ludziach wokół was”.

2. „Zwykle żyjemy jakimiś powierzchownymi warstwami naszej duszy i świadomości. Widać to choćby po tym, jak łatwo poddajemy się narzekaniu z powodu jakichś drobiazgów, rzeczy błahych, ile uwagi udzielamy rzeczom w ogóle tego nie wartym. Połowa naszych smutków i życiowych trudności zupełnie by zniknęła, gdybyśmy tylko przenieśli centrum naszej uwagi na rzeczy głębsze”.

3. „Do czego potrzebna jest wiara? Do niczego. Jeśli bym stwierdził, że wiara jest potrzebna do tego, by być dobrym człowiekiem, żeby pomagać innym, żeby poznawać Boga, żeby zbawić swoją duszę – wszystko to oznaczałoby pewien interesowny, wyrachowany stosunek do wiary. Ale przecież wierzymy nie po coś, lecz dlatego, że – kochamy Boga, dlatego że jest dla nas połączeniem wszystkiego tego, co jasne, co czyste, co nieskończenie piękne, krótko mówiąc – tego, czego pragniemy. To miłość do Boga prowadzi do wiary w Boga.”

Cytaty pochodzą z zapisków przedstawianego niedawno w jednej z naszych audycji ojca Aleksandra Jelczaninowa.

Niedziele przygotowawcze są jak znaki drogowe, kierujące na właściwe ścieżki - pierwszy z nich to piąta niedziela przed Postem, tzw. Niedziela o Zacheuszu. Wkraczający do Jerycha Jezus spośród wielu setek mieszkańców w szczególny sposób dostrzega tego jednego - ciemiężyciela, gwałtownika, człowieka bez serca i sumienia. Ów człowiek mimo wysokiej pozycji w społeczeństwie pozostaje na jego skraju, jest odtrącony i otoczony powszechną pogardą. To celnik, co w dzisiejszej terminologii oznacza poborcę podatkowego. Wydaje się, że nie ma szans na spotkanie z Chrystusem. A przynajmniej w powszechnym przekonaniu z pewnością w mieście znalazłoby się wielu bardziej godnych takiego spotkania z Mistrzem. A jednak jest coś, co pozostaje ukryte przed oczami współmieszkańców – tajne myśli i nastawienie serca Zacheusza, duchowy potencjał, który dzięki jakiemuś impulsowi miłości był gotów dać stokrotne plony. Tego człowieka poprzez spotkanie z nim, a dokładniej wyjście ku niemu Jezus uszczęśliwił, przywrócił mu ludzką twarz, sumienie i szacunek do samego siebie. Potencjał zaowocował: w skrusze serca Zacheusz wykrzykuje: „Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie” (Łk 19,9). To jedna strona medalu.

Czy zastanawialiście się, ilu ludzi Jezus wyborem Zacheusza unieszczęśliwił? Ilu pozostawił zawiedzionych, rozczarowanych, rozgoryczonych, szemrzących: „wszyscy szemrali - do człowieka grzesznego poszedł w gościnę”, nie do nas. My, ludzie pobożni, wypełniający przykazania - faryzeusze, kapłani, lewici, ludzie bliscy Boga, z tzw. „Bożej branży” czujemy się zwiedzeni, pominięci, poniżeni. A przecież to my zasługujemy na gest ze strony Boga, nie on. To my jesteśmy tymi sprawiedliwymi, nie on. On ma pozostać tylko tłem dla naszej pobożności. W tej historii nawraca się jeden człowiek, reszta zaczyna szemrać, w powszechnym przekonaniu czuje się pominięta.

Ach, to powszechne przekonanie… Niebezpieczna sprawa… Ale owo przekonanie to nic innego jak wypadkowa pojedynczych opinii, a dokładniej autoopinii - wystawienia oceny samemu sobie. I o tym mówi kolejna niedziela na drodze do Wielkiego Postu – dzisiejsza Niedziela o celniku i faryzeuszu. Dla porządku zacytujmy omawiany fragment Ewangelii, znajdziemy go u św. Łukasza: (18, 9-14):

„Niektórym, co dufni byli w siebie, że są sprawiedliwi, a innymi gardzili, Jezus opowiedział tę przypowieść: Dwóch ludzi przyszło do świątyni, żeby się modlić, jeden faryzeusz, a drugi celnik. Faryzeusz stanął i tak w duszy się modlił: „Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie: zdziercy, niesprawiedliwi, cudzołożnicy, albo jak i ten tam, celnik. Zachowuję post dwa razy w tygodniu, daję dziesięcinę ze wszystkiego, co nabywam”. A celnik stał z daleka i nie śmiał nawet oczu wznieść ku niebu, lecz bił się w piersi, mówiąc: „Boże, miej litość dla mnie, grzesznika!” Powiadam wam – mówi Jezus - : Ten odszedł do domu usprawiedliwiony, nie tamten. Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się uniża, będzie wywyższony”. I znowu sytuacja się powtarza – gdyby Bóg zechciał zadziałać i wyjść naprzeciw tym ludziom, wyszedłby na spotkanie z… No właśnie. Krótka ankieta – kto jest bohaterem pozytywnym, a kto negatywnym tej przypowieści? Kto jest wzorem, kto jego przeciwieństwem? Kim chcielibyśmy być, a za samo posądzenie bycia kim mielibyśmy prawo się nawet obrazić? Oczywiście, wiemy to bez zastanowienia. To klasyka. Zapamiętajmy sobie nasze odpowiedzi, wrócimy do nich. Zatem kolejny (po Zacheuszu) celnik chlubnie wkracza na arenę dziejów, kolejny człowiek ze świątynnej branży staje się antywzorem. Dlaczego? Odpowiedź nie jest prosta. I tej kwestii poświęcimy drugą część niniejszego tekstu.

Faryzeusz jest z pewnością człowiekiem pobożnym, jest dość udanym produktem swoich czasów - ówczesnego systemu społecznego i jego religijności. Pobożni i patriotyczni – tak w skrócie można scharakteryzować tę grupę społeczno-religijną. Jego pobożność wyraża się gorliwym wypełnianiem przykazań, przestrzeganiem przepisów Prawa, potrzebą modlitwy, dziękczynieniem Bogu. Nie tylko w swoim, ale i w powszechnym mniemaniu (posłużmy się ponownie tym terminem) był człowiekiem zasługującym na Bożą łaskawość bez najmniejszych wątpliwości. Gdzie więc tkwi błąd? Spytam bez ogródek – jak doszło do sytuacji, że człowiek, mający służyć za wzór, staje się jego (wzoru) przeciwieństwem? Wsłuchajmy się w jego modlitwę: poszczę dwakroć w tygodniu. Prawo żydowskie wymagało ścisłego postu zaledwie jeden dzień, i to nie w tygodniu, lecz w roku! Pobożni Izraelici nakładali sami na siebie dobrowolny zwyczaj postu w drugi i piąty dzień tygodnia. Podobnie było z dziesięciną. Tych były dwie. Pierwsza, prawdziwa dziesięcina, była obowiązkiem każdego pełnoletniego Izraelity, to jest takiego, który ukończył 13 lat. Przeznaczona była na utrzymanie świątyni i wydatki kapłanów pełniących służbę. Drugim rodzajem dziesięciny była dziesiąta część każdego produktu rolnego- od stad kóz i owiec, jaj, mleka, ziarna, ziół i przypraw…

Nasz faryzeusz przypomina Bogu, że oddaje dziesięcinę dodatkową – „od wszystkiego, co nabędzie”. Z modlitwy wyłania się więc obraz człowieka niewątpliwie zaangażowanego religijnie! Jego zachowanie jest w tych kwestiach nie tylko bez zarzutu, ale wręcz wzorcowe! Nie takie, jak owych innych, skrupulatnie przez niego wymienianych współobywateli: „zdzierców, niesprawiedliwych, cudzołożników, albo jak i tego tam, celnika”. Nawet wśród nas, wierzących rzadko spotkać można człowieka o takich cechach. Poszukajmy zatem błędu. Dwóch ludzi przyszło do świątyni, aby się pomodlić. Jeśli celnik stanął, jak podaje tekst – „z daleka, nie śmiał nawet oczu podnieść” to dla przeciwwagi faryzeusz musiał zająć jakieś zaszczytne, honorowe miejsce. Faryzeusz, wchodząc do świątyni kieruje się na odpowiednie dla siebie, czy też może na należne sobie miejsce i rozpoczyna swoją modlitwę. Ale w gruncie rzeczy modlitwą są tylko trzy pierwsze słowa: „Boże, dziękuję Ci”. Cała reszta to autoprezentacja, bardzo wysoka samoocena, tym większa, że oto tam znalazł się ktoś, kto może posłużyć za tło. Oczywiście, negatywne, jako kontrast. Panie, oto ja stoję tu przed Tobą. Oczywiście, jako Wszechwiedzący znasz moje zalety, ale dla porządku Ci je przypomnę - jestem dobry, pobożny, ponad miarę gorliwy i ofiarny, nie jestem grzesznikiem, jak inni, albo jak tamten tam sprzedawczyk.” Tak, taka modlitwa może sprawić przyjemność.

Nie wiemy, co dokładnie przywiodło celnika do świątyni – może nagle dotarła do niego jego własna grzeszność? Głęboki upadek? Czy był to gwałtowny impuls czy może narastające, dojrzewające stopniowo pokajanije? Dojście do momentu, w którym człowiek już nie akceptuje samego siebie i stanu, w jakim się znajduje? Gdy wypełnia nas wstyd, gorycz, tęsknota duszy za – powróćmy do jednego z cytatów z początku naszego spotkania: „czymś jasnym, co powszechnie panująca nieczystość i nieprawda napawa lękiem”? Celnik znalazł w sobie siły i odwagę, by stanąć do walki o samego siebie; odnalazł siebie samego, doświadczając swojego prawdziwego stanu, stanu głębokiego upadku. Oczywiście, sam upadek nie jest tu cnotą i nie może nią być. Cnotą jest prawdziwe spojrzenie na siebie i trwanie przed Bogiem właśnie w takiej postawie. Celnik przeżywa dramatyczne chwile. Wstyd, strach wobec majestatu Boga, wyznanie własnej nieczystości, prośba o litość. Ale co w zamian? „Powiadam wam, że ten wrócił do swego domu usprawiedliwiony, nie tamten…” Usprawiedliwiony, czyli bez balastu grzechu, odczuwając w zamian radość i czystość, ogarnięty miłością ku światu i innym ludziom, uskrzydlony.

Faryzeusz, niestety, nie zrywa maski pobożności. Można odnieść wrażenie, iż nieszczęśnik nawet nie przypuszcza, w jak wielkim tkwi błędzie. Wraca do domu nie zmieniony, a przynajmniej nie na lepsze. Wypełniane praktyki religijne, przestrzeganie Prawa, świętość miejsca i w końcu sam Bóg służą mu tylko po to, by utwierdzić się w przekonaniu własnej wyższości nad innymi. Krótki cytat: „Kto dostrzega swój grzech, stoi wyżej niż ten, kto swą modlitwą wskrzesza zmarłych; kto otrzymał łaskę prawdziwego spojrzenia na siebie samego stoi wyżej niż ten, który stał się godnym oglądania Aniołów” - jak pisze św. Izaak Syryjczyk. Parafrazując ks. Tischnera w dużym skrócie można powiedzieć – jeżeli moja wiara nie czyni mnie lepszym, to coś jest nie tak. Ale nie z wiarą, ale ze mną. Wiara powinna czynić mnie lepszym, ale nie w odniesieniu do innych, lecz do samego siebie.

Mimo wszystko faryzeusz nie wrócił do domu z niczym. Wrócił z przekonaniem, że oto kolejny raz słusznie przypomniał Bogu o swej dobroci i o grzechach innych ludzi, o upadku celnika. Jak nie być faryzeuszem? Nie da się. Jeśli osądzimy faryzeusza, w tej samej sekundzie sami staniemy się jak on: „Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak ten tam, faryzeusz. Pyszny, dumny, wyniosły, pogardzający innymi”… Natychmiast wejdziemy w jego skórę. Powróćmy zatem do króciutkiej ankiety z początku naszych rozważań - chcemy być bohaterem pozytywnym tej przypowieści? Uderzmy się w pierś. Odrzućmy maskę. Znajdźmy w sobie siły i odwagę do zerwania zasłon duszy. Skoncentrujmy się na własnym grzechu, nie na niedoskonałościach innych. Poprośmy Boga o łaskę widzenia siebie samych takimi, jakimi jesteśmy naprawdę. Nie bójmy się zdejmować warstwa za warstwą kolejnych naleciałości, sadzy codzienności. Nie zrażajmy się też wstydem. W porównaniu do efektów jest mocno powierzchowny. Nie zniechęcajmy się brakiem rozeznania, brakiem doświadczenia w drodze do nawrócenia. Nie musimy być teologami. Celnik jest dobrym tego przykładem. Całym jego traktatem pokutnym było zaledwie kilka słów. I po tym wielkim wysiłku, tak jak celnik: „odejdźmy usprawiedliwieni, w pokoju”.

Ale jest jeden szkopuł - przecież żyjemy w czasach, w których normą stało się podkreślanie własnych zasług i krytykowanie innych, wytykanie innym ich słabych punktów! Wybujała autoprezentacja szerokim strumieniem wylewa się z ekranów, mównic, ambon… Sorry, taki mamy klimat. Skromność, pokora, cichość – nie to jest dziś w cenie, a przecież nasza, chrześcijańska mentalność powinna być kształtowana raczej według wzorca: „Nie wie lewica, co czyni prawica” (Mt 6,3), czyli zrobił coś dobrego, zapomniał w obawie przed pychą. Bo ta kroczy przed upadkiem. Doskonałą ku temu zachętę znajdziemy u św. Łukasza: „Tak i wy, gdy spełnicie wszystko, co wam polecono, mówcie: jesteśmy nieużytecznymi sługami, wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać” (por. Łk 17, 10).

Biada człowiekowi, gdy uwierzy, że już jest dobry. Gdy w swej dobroci czuje się lepszy od innych. Gdy staje się sędzią samego siebie i innych. Niestety, przy takim nastawianiu społeczeństwa nie ma innego wyjścia – wszyscy jesteśmy na to w wysokim stopniu narażeni. Czy wyobrażacie sobie jakiegoś polityka mówiącego o innej partii coś pozytywnego? Np: „Teraz my mamy władzę, ale za poprzedników również dokonano wiele dobrego”. Obserwując debaty gadających głów wszystkie można sprowadzić do jednego, zadziwiającego wzorca – kto ma mikrofon, ten ma rację. Jedni mówią – wy nic nie zrobiliście, my pracujemy dla kraju. Tamci powiedzą – to my pracowaliśmy dla kraju, a wy go niszczycie. Inaczej mówiąc – ja jestem ten dobry, bo buduję drogi, naprawiam służbę zdrowia, podnoszę kraj z upadku po poprzednikach. To tamten jest tym złym. Dzięki Ci, Panie, że nie jestem jak on. Że nie jestem, jak inni. Ale zostawmy polityków, ci i tak nie mają lekkiego życia.

A my, duchowni? Wpadamy w tę samą pułapkę. Tym gorzej dla nas, ponieważ my mamy świadomość istnienia takiego stanu – faryzeizmu. Znamy jego objawy i uczymy innych, jak tego uniknąć. Gdy wiemy, że jesteśmy w świątyni sami – zachowujemy się swobodnie, naturalnie. Czasem nawet zbyt swobodnie. Gdy tylko pojawi się w kościele jakiś widz, od razu stajemy się „bardziej pobożni” - wszystko wykonujemy wolniej, z namaszczeniem. Z większym pietyzmem zapalamy lampadki, świece, staranniej się żegnamy… Gdy rozpocznie się modlitwa – częściej i gorliwiej wznosimy ręce w modlitewnym geście, stosujemy odpowiedni tembr głosu, intonację, pobożne pauzy, przymykamy oczy, wznosimy ku niebu swój wzrok… Przestajemy być sobą. Kim zaczynamy być? No właśnie – faryzeuszem. Nie da się nim nie być… A może jednak spróbujmy?

o. Mariusz Synak



za: http://cerkiew.info

fotografia: Jarek Charkiewicz /orthphoto.net/