publicystyka: Czego brakuje współczesnym Kościołom?

Czego brakuje współczesnym Kościołom?

tłum. Gabriel Szymczak, 24 września 2019

Niedawno znana prawosławna mniszka i akademiczka podzieliła się swoimi przemyśleniami na temat fragmentu 1 Listu do Koryntian (5, 9-13), którego treść teraz przytoczę:

Napisałem wam w liście, żebyście nie obcowali z rozpustnikami. Nie chodzi o rozpustników tego świata w ogóle ani o chciwców i zdzierców lub bałwochwalców; musielibyście bowiem całkowicie opuścić ten świat. Dlatego pisałem wam wówczas, byście nie przestawali z takim, który nazywając się bratem, w rzeczywistości jest rozpustnikiem, chciwcem, bałwochwalcą, oszczercą, pijakiem lub zdziercą. Z takim nawet nie siadajcie do posiłku Jakże bowiem mogę sądzić tych, którzy są za zewnątrz? Czyż i wy nie sądzicie tych, którzy są wewnątrz? Tych, którzy są na zewnątrz, osądzi Bóg. Usuńcie złego spośród was samych.

Ta mniszka oświadczyła, że nie rozumie tego fragmentu Pisma Świętego, ani też „nie potrafi odnieść się do słów św. Pawła, które wypowiedział w pierwszym wieku”, a mianowicie do nakazu św. Pawła, by sądzić tych, którzy są w kościele. Jej własnymi słowami: „Zastanawiam się więc - jeśli ci wszyscy zostaną „usunięci spośród nas”- to kto z nas zostanie?

Zanim przejdę dalej, chcę być całkowicie sprawiedliwy: nie jest grzechem przyznanie się, że się nie rozumie jakiegoś fragmentu Pisma Świętego. I ta mniszka całkiem jasno stwierdziła, że to, co powiedziała (a co zacytuję i omówię poniżej), powiedziała „ostrożnie” i że jest otwarta na sprostowanie. Zatem ten artykuł wcale nie ma na celu potępienia tej siostry w Chrystusie.
Powiedziawszy to myślę, że punkt widzenia, który wyraziła, jest zakorzeniony w pewnych współczesnych założeniach - założeniach, które są tak szeroko rozpowszechnione, że jest niezwykle ważne, abyśmy mogli je zrozumieć jako prawosławni chrześcijanie. Chciałbym więc skorzystać z okazji, jaką dają jej komentarze, aby dojść do sedna sprawy.

Na najbardziej podstawowym poziomie chcę najpierw zaznaczyć, że - o ile się nie mylę - nakaz św. Pawła z 1 Listu do Koryntian nie dotyczy każdej osoby, która jest winna grzechów, o których on wspomina. Gdyby tak było, nasza siostra miałaby rację, pytając: „kto z nas by pozostał?” W rzeczywistości św. Paweł odnosi się do tych, którzy nazywają siebie chrześcijanami, jednocześnie pozostając upartymi i nie okazują skruchy za swoje grzechy. Bycie grzesznikiem nie jest przeszkodą w byciu chrześcijaninem. Ale obrona naszych grzechów - a nawet więcej, poczucie dumy z naszych grzechów – to bardzo wielka przeszkoda dla naszego chrześcijaństwa, które przecież polega właśnie na naszej skrusze.

To rozróżnienie wcale nie jest akademickie. Rzeczywiście jesteśmy świadkami prawdziwego odrodzenia dumy w pogańskim występku - nawet, niestety, wśród tych, którzy publicznie uważają się za chrześcijan.

Jednak nawet po dokonaniu tego rozróżnienia podejrzewam, że nasza mniszka nie „potrafiłaby odnieść się do słów św. Pawła, jak je wypowiedział w pierwszym wieku”, i nadal odczuwałaby dyskomfort związany z myślą o osądzaniu lub odcięciu się od chrześcijan, którzy twierdzą, że nie ma nic złego w ich grzechach.

I myślę, że bardzo wielu z nas odczuwa ten sam dyskomfort. Wielu z nas, nawróconych, zostało po raz pierwszy przyciągniętych do Świętego Kościoła Prawosławnego, ponieważ głosi on Boga miłosierdzia i miłości, a nie ostre, mściwe i opierające się wyłącznie na prawie bóstwo, które często przedstawiane jest przez zachodnie chrześcijaństwo. Tak więc każde wezwanie Kościoła, które zawiera coś innego niż naszą ideę miłosierdzia, jest dla nas głęboko niesmaczne.

Celowo wybrałem słowa: „wszystko inne niż nasza idea miłosierdzia”. W rzeczywistości chodzi tutaj o to, że nieświadomie przyswoiliśmy definicje i idee panującej kultury, jeśli chodzi o słowa takie jak „miłosierdzie”, „pokora” i „miłość ”. Tak naprawdę słowa św. Pawła są obraźliwe dla naszej współczesnej wrażliwości, a zwłaszcza dla naszego współczesnego przekonania, że nikt nie ma prawa mówić drugiemu człowiekowi, jak powinien żyć.

Ponownie - jest to niezwykle zrozumiałe. Zbyt wielu zostało wyobcowanych przez chrześcijaństwo ograniczone jedynie do zestawu niezrozumiałych - a zatem pozornie arbitralnych - żądań. Dlatego coraz bardziej obawiamy się domagać czegokolwiek od kogokolwiek - nawet od naszych współwyznawców. Boimy się odpędzać ludzi. Kiedy więc św. Paweł wyraźnie mówi nam, abyśmy ich wypędzili, jeśli odmawiają pokuty, po prostu nie rozumiemy.

Zjawisko to zrodziło w umyśle mniszki pewną teorię:
Dzisiaj, w XXI wieku, Kościół jest znacznie silniejszy i jest w stanie „nieść” tych z nas, którzy są pijakami, chciwcami, ludźmi niemoralnymi seksualnie, oszczercami i bałwochwalcami, i przyznać się do nas przy swoim „stole”, bez umniejszenia. Duch Święty działa i czyni zmiany w Kościele już od pierwszego wieku, przez wiele pokoleń. Nie podpisuję się pod tym, co o. Jerzy Florovsky nazwał „Teologią śmierci”, postrzegającą Kościół jako upadający po „Złotym wieku” Ojców. Nie, jesteśmy dziś silniejsi, chwała niech będzie Bogu i zostaliśmy przybliżeni do etosu naszego Pana Jezusa Chrystusa, który „jadł i pił” z nami, grzesznikami, nie umniejszając Siebie. Jesteśmy więc o wiele mniej zirytowani, przyjmując „grzeszników” do naszego stołu, w tym siebie samych, ponieważ staliśmy się silniejsi w wierze w Niego, który przewodzi Swemu „stołowi”. Tak to widzę, być może błądząc, lecz mówiąc: Chwała niech będzie Bogu dzisiaj.

Chociaż z pewnością sympatyzuję z chęcią bycia tak życzliwym dla innych, jak to możliwe, tutaj muszę powiedzieć „stop””. Kiedy napotykamy sprzeczność między słowami Apostołów i naszym własnym poglądem na to, co stanowi moralne i pełne miłości zachowanie, absolutnie ostatnią rzeczą, którą powinniśmy zrobić, jest założenie, że jesteśmy tak zaawansowani w świętości, że powinniśmy po prostu zignorować słowa Apostołów – jedynie dlatego, że stali się „przestarzali”.

Wigowski mit historyczny (zgodnie z którym historia w sposób nieunikniony dąży do coraz większej wolności i oświecenia rodzaju ludzkiego, przy czym ich oznakami mają być demokracja liberalna i konstytucjonalizm – przyp. tłum.) jest niebezpiecznym podejściem, szczególnie gdy chodzi o historię Kościoła. Kiedy zakładamy lub postulujemy, że rozbieżność między naszym obecnym stanem a tym, który został opisany przez Apostołów czy Świętych Ojców, jest wynikiem naszego postępu, a nie upadku w osiąganiu tego wzniosłego standardu, oddalamy się od ducha, a w najgorszym przypadku - od pokuty. Kiedy zakładamy, że problem tkwi raczej w mądrości Kościoła, a nie w naszym własnym poczuciu prawdy i moralności, stajemy się już nie dziećmi Kościoła, lecz jego sędziami. To, że staramy się wymawiać ze względu na nieadekwatność jego nauczania (a tym samym zniesławiamy duchowy kaliber naszych matek i ojców w wierze, w porównaniu z którym „zrobiliśmy postęp”), nie pomaga złagodzić grozy, jaką jest doprowadzenie do takiego podejścia.

W ten sposób wyobcowując się od autentycznych nauk wiary, osiągamy dokładnie odwrotność tego, co powinniśmy robić: nie przyciągamy ludzi do chrześcijaństwa, ale raczej ich od niego odpychamy. Można to łatwo zobaczyć, badając każdy z niezliczonych Kościołów, które przyjęły tę „modernizację” chrześcijaństwa: Kościoły te są teraz prawie puste.

Niedawno widziałem wywiad Jordana Petersona z rzymskokatolickim biskupem Robertem Barronem, który dotarł do sedna tego zjawiska.
Peterson podaje tutaj (jak to ma w zwyczaju) niepopularną, ale niezwykle konieczną prawdę:
Miłość jest okropną rzeczą… jeśli naprawdę kogoś kochasz, nie możesz tolerować, gdy jest mniejszy niż mógłby być. To boli. I tak, kiedy ktoś przychodzi do Kościoła i wszystko jest „wybaczane”, nie ma tu żadnej troski… Wymagane jest ponowne podkreślenie potencjalnej szlachetności istoty ludzkiej i moralnej odpowiedzialności za urzeczywistnienie tej szlachetności… Boimy się zranić ludzkie uczucia w teraźniejszości, a jesteśmy gotowi całkowicie poświęcić ich dobre samopoczucie w przyszłości. A to znak bardzo niedojrzałej i niemądrej kultury.

Ma absolutną rację w tej sprawie. Kładąc nacisk na miłosierdzie - po ludzku rozumiane - zapomnieliśmy, że rzeczywiście „straszną jest rzeczą wpaść w ręce Boga żyjącego” (Hbr 10, 31). I „zapomnieliśmy o upomnieniu, z jakim się zwraca do nas, jako do synów: Synu mój, nie lekceważ karania Pana” (Hbr 12, 5) - w całym Piśmie Świętym nie ma wersetu bardziej odpowiedniego dla naszego pokolenia, niż właśnie ten.
Zapomnieliśmy o tych rzeczach, ponieważ zapomnieliśmy, że istnieje coś takiego jak miłość, która jest gotowa zaryzykować ból w dążeniu do uzdrowienia, która jest gotowa wykorzystać nawet cierpienie jako środek zbawienia. Krótko mówiąc, zapomnieliśmy o Krzyżu i Bogu, który w swojej ponadprzeciętnej miłości był gotów zostać na nim ukrzyżowany, i który wezwał każdego ze swoich uczniów do tego samego cierpienia w dążeniu do samouniżającej miłości. Nie, my jesteśmy pokoleniem ludzi uzależnionych od opiatów i nadmiernej opieki rodziców, i zamiast tego stworzyliśmy dla siebie boga na nasz obraz i na nasze podobieństwo.

I dlatego nie możemy zrozumieć słów św. Pawła. Dlatego nie możemy zrozumieć jego wezwania, by „wydać takiego szatanowi na zatracenie ciała, lecz ku ratunkowi jego ducha w dzień Pana Jezusa” (1 Kor 5, 5).

Problemem jest to, o czym mówi metropolita Tichon (Szewkunow):
Pewnego dnia byłem w stanie zadać to samo pytanie dwóm różnym ascetom - o. Janowi (Krestiankinowi) i o. Mikołajowi Gurianowowi: „Jaka jest główna choroba współczesnego życia Kościoła?” O. Jan odpowiedział natychmiast: „Niewiara!” „Jak to możliwe?” - zaprotestowałem. „A co z kapłanami?” Ponownie odpowiedział: „Także u kapłanów - niewiara!” Potem poszedłem do o. Mikołaja i dał mi tę samą odpowiedź, niezależnie od o. Jana: niewiara.

Problemem jest nasza niewiara. Nie wierzymy naprawdę w Niebo, więc nie chcemy poświęcać naszego szczęścia - lub szczęścia tych, na których nam zależy - na ziemi. Nie wierzymy naprawdę w mądrość Kościoła, dlatego nie chcemy ukrzyżować naszego własnego rozumienia. Nie wierzymy naprawdę, że Bóg nas kocha, dlatego staramy się ukryć pod czymkolwiek w chrześcijaństwie to wszystko, co nie jest dla nas miłością.
Ale bardziej niż cokolwiek innego: nie wierzymy, że istnieje ktoś taki jak święty.

Tego brakuje we współczesnych Kościołach: ikon mężczyzn i kobiet, którzy w rzeczywistości, w dzisiejszym życiu, zostali przemienieni przez łaskę Boga i stali się tacy, jakimi naprawdę ludzie zawsze powinni być.
Nie wierzymy, że naprawdę możemy się takimi stać: uświęconymi, oczyszczonymi, przemienionymi. Boimy się nawet myśleć o tym.

Niektóre z moich duchowych dzieci mówią mi, że kiedy słyszą o życiu świętych lub czytają ich pisma i nawoływania, czują się przytłoczeni i zniechęceni, ponieważ do tej pory nie osiągnęli takiego standardu w swoim życiu. Zwykle odpowiadam metaforą: kiedy tak się czujemy, jesteśmy jak małe dziecko, które wchodzi do sali gimnastycznej i widzi na ścianie zdjęcia niezwykłych gimnastyczek, dokonujących niesamowitych wyczynów, i które następnie staje się przygnębione i zniechęcone, ponieważ jeszcze nie potrafi tak ćwiczyć. Zdjęcia na ścianie nie mają nas zastraszyć - mają nas zainspirować.

Zapomnieliśmy, jak inspirować się świętością, a kiedy stajemy wobec niej - odczuwamy jedynie winę. Dlatego zdjęliśmy ikony świętych i zapomnieliśmy o ich życiu, a aby się poczuć lepiej, odrzuciliśmy bałwochwalstwo, naiwność, czy też jedno i drugie. Ale jakoś nie sądzę, abyśmy czuli się lepiej w naszym życiu.

Jak powiedział Jordan Peterson, najlepiej jak potrafił na swój świecki, psychologiczny i intelektualny sposób: „jesteśmy stworzeni do szlachetności”. Chrześcijanie wiedzą, że jesteśmy stworzeni nawet do czegoś więcej niż tylko szlachetność. Jesteśmy stworzeni do świętości. Jesteśmy stworzeni do boskości.
Rodzimy się, aby stać się świętymi.

Oto, co powiedział na ten temat archimandryta Vasilios z Iveron:
Kiedy jesteśmy w obecności świętego, on nie mąci nam w głowach teoriami. Nasze umysły stały się kipiącą masą teorii, anty-teorii i super-teorii. Ale w osobie świętego mamy przed sobą prawdziwą istotę ludzką, wyraźny obraz Boga; a ważne nie jest to, co mówi, ale to, co daje poprzez swoją obecność… Święty udziela czegoś: udziela łaski Bożej, która wystawia człowieka na próbę. Dla tych, którzy mówią językiem rodziny, naturalnym językiem człowieka, jest to błogosławieństwo. A dla tych, którzy mówią językiem miłości własnej i nienawiści, jest to piekło. Nie może być inaczej…

Ale święty nas nie niszczy; on nas nie wykorzystuje. On nas kocha. Nie myśl, że jego miłość jest sentymentalna. Jest trudna, znacznie ostrzejsza niż jakiekolwiek okrucieństwo. On chce, aby każdy z nas został zbawiony, abyśmy stali się bogami dzięki łasce.
Wdzięczność i nagroda dla niego polega na tym, że powinniśmy się odnaleźć, zostać uświęconymi, a z głębi naszej istoty powinna zabrzmieć doksologia: „Chwała Bogu!”. On nie chce, abyśmy byli zwolennikami jego partii lub członkami jego stowarzyszenia… On chce tylko, abyśmy odnaleźli drogę w Chrystusie Jezusie.

Niech taka miłość wypełni każdego z nas. „Jest trudna, znacznie ostrzejsza niż jakiekolwiek okrucieństwo”, ale jest to jedyny rodzaj miłości, który może przynieść uzdrowienie, zbawienie i pokój. Świat potrzebuje takiej miłości teraz, tak samo jak zawsze. Ale teraz, bardziej niż kiedykolwiek, ma on szansę ujrzeć taką miłość w wiernych synach i córkach Kościoła. Błagajmy zatem Pana, za wstawiennictwem Jego Najczystszej Matki i wszystkich świętych, aby świat mógł zobaczyć w nas taką miłość. Amen.

hieromnich Gabriel

za: Remembering Sion

fotografia: B. Bort  /orthphoto.net /