publicystyka: Żywe lekcje teologii moralnej. Wspomnienia o świętym arcybiskupie Janie (Maksymowiczu)

Żywe lekcje teologii moralnej. Wspomnienia o świętym arcybiskupie Janie (Maksymowiczu)

tłum. Michał Diemianiuk, 04 lipca 2019

Spotkanie ze świętością zawsze jest unikalnym doświadczeniem, często nie od razu jest przyjmowane w należyty sposób, ale w przyszłości może przewrócić całe życie. O swoim osobistym doświadczeniu opowiada Arcybiskup Genewski i Zachodnioeuropejski Michał, któremu dane było w ciągu kilku lat być w bliskich relacjach z arcybiskupem Janem (Maksymowiczem), zaliczonym do grona świętych.

***

Święty Jan Szanghajski przyjechał do Francji w 1950 roku, w tym czasie miałem siedem lat. Wtedy uczyłem się w rosyjskim internacie imienia świętego Jerzego, który mieścił się w miasteczku Meudon pod Paryżem. Niedaleko naszej szkoły była znana cerkiew Zmartwychwstania Chrystusa, zbudowana siłami emigrantów z pierwszej fali w 1927 roku. Rosyjski inżynier, który ją budował, zrobił ściany z mieszaniny słomy i cementu, nazwał materiał „sołomit” - żaden Francuz nie mógł zrozumieć, co to jest, ale w tym czasie nie było możliwości wybudowania bardziej monumentalnego budynku. Inżynier zawczasu ostrzegał, że nasza cerkiew z sołomitu wystoi nie więcej niż siedem lat. Jednak ona dotrwała do 1981 roku, do tej pory póki jeden z uczniów szkoły nie oparł się przypadkowo z zewnątrz o ścianę podczas nabożeństwa i nie wpadł prosto do wnętrza cerkwi. Teraz na tym miejscu stoi już ceglana cerkiew, która architektonicznie w pełni odpowiada wyglądowi tej „słomianej” cerkwi.

Władyka Jan często bywał w tej cerkwi. A jeszcze miał w Paryżu rezydencję przy cerkwi, którą wybudował w 16. dzielnicy miasta. Wtedy władyka nosił tytuł Brukselski i Zachodnioeuropejski. Odwiedzał rosyjskie szkoły, szczególnie naszą, i korpus kadetów w Wersalu. Poświęcał dużo czasu wychowywaniu dzieci imigrantów, ponieważ uważał to zadanie za jedno z najważniejszych.

Pewnego razu miałem po raz pierwszy pójść do spowiedzi. Pamiętam, że uświadomienie tego faktu bardzo mnie zakłopotało, przecież do tej pory byłem przyzwyczajony co niedzielę przystępować do Komunii tak po prostu. We wtorek tego tygodnia, nikogo nie uprzedziwszy, przyjechał do nas władyka Jan. Ogłosił uczniom, że jutro wieczorem będzie całonocne czuwanie i wszyscy będą się spowiadać. Kiedy przyszedłem do cerkwi, tam były dwa anałoje. Do jednego z nich, gdzie spowiadał kapłan, który wiele lat służył w tej cerkwi, archimandryta Sergiusz (Pfaserman), ustawiła się długa kolejka moich kolegów ze szkoły. Do drugiego, gdzie stał władyka Jan, podchodzili głównie dorośli, tam kolejka szła bardzo powoli: podczas gdy batiuszka zdążył wyspowiadać dziesięcioro dzieci, w „dorosłej” kolejce rozgrzeszenie otrzymywał tylko jeden człowiek.

Ponieważ to była moja pierwsza spowiedź, byłem bardzo poruszony. Pamiętam, że władyka obrócił się do nas, dzieci, i przywołał kogoś palcem. Moi koledzy z klasy popychali mnie i mówili: „Idź, on ciebie wzywa!” Byłem zmieszany i skupiony na swoich uczuciach i dlatego uwierzyłem im i śmiało podszedłem do władyki. On surowo zapytał mnie: „Dlaczego przyszedłeś?” Znałem zasady dobrego odnoszenia się i rozumiałem, że niegrzecznie będzie odpowiedzieć, że przecież sami mnie wezwaliście, dlatego odpowiedziałem: „Władyko, przyszedłem wyspowiadać się”. A on w odpowiedzi: „Ty nie wiesz, co to znaczy spowiadać się!” Ale ja upierałem się: „Wiem, to znaczy wyznawać swoje grzechy”. Władyka powiedział: „A ty nie wiesz, co to są grzechy”, ale ja mówiłem: „Wiem”. „No?” - srogo zapytał władyka. Zacząłem mówić, jak zazwyczaj mówią dzieci, że nie słuchałem się starszych i tak dalej. Wtedy władyka wziął mnie pod omoforion. Nie wiem, ile czasu spędziłem pod nim, ale mogę tylko powiedzieć, że tam było jasno. I stary hierarcha wydawał mi się tam i pięknym, i młodym, i czułem ogromną radość. „Mów co chcesz. Powiedz wszystko, co masz na sercu, a ja będę objaśniać tobie, co to takiego grzech” - wspominam słowa władyki Jana. Pierwszy raz ktokolwiek z dorosłych mówił coś podobnego. On wtedy zaczął mi objaśniać, co to takiego miłość Boża, że grzech – to kiedy odrzucasz tę miłość, jesteś już bez miłości, jesteś już jak porzucony, przecież sam odszedłeś. Dla mnie to było coś nowego i zadziwiającego, i czułem, że ta bezgraniczna miłość, o której słyszę od władyki Jana, jest tutaj obecna. Nie mogę powiedzieć, ile czasu trwała nasza rozmowa, a kiedy arcybiskup powiedział do mnie: „Wiesz, zostaliśmy tutaj sami”, ja, zdaje się, powiedziałem, że nie chcę wychodzić, bo nie czułem takiego stanu wcześniej. Poczułem, że od tego stanu nie można odchodzić. Władyka objaśnił mi sens modlitwy rozgrzeszającej i potem zaczął ją wygłaszać – miał bardzo wyraźną wymowę, każde słowo było zrozumiałe. Później nie raz zauważałem na jego kazaniach, że to, co mówił, łatwo wchodziło w serce każdego, kto go słuchał, niezależnie od wykształcenia i stopnia wtajemniczenia w Cerkiew. Potem władyka powiedział: „Teraz zdejmę omoforion, ale zwróć uwagę, będzie ciemno”. W cerkwi rzeczywiście było zupełnie ciemno, pozostawała niezgaszona tylko jedna łampada. Ponieważ wszyscy już się rozeszli, władyka Jan zaproponował, że odprowadzi mnie do szkoły. Pytał kilka razy, nalegał. Ale ja cały czas odmawiałem, przy czym rozumiałem, że to pycha mówi przeze mnie, i było mi bardzo wstyd, ale dałem radę pokonać siebie i mimo wszystko odmawiałem, i władyka czule puścił mnie samego. Przy wyjściu stał mój starszy kolega – chłopiec dziewięcioletni, beształ mnie całą drogę, że ja zamarudziłem, a jemu kazali czekać na mnie. On oczekiwał, że jego naśmiewanie się zrani mnie i będę płakać, i bardzo się zdziwił, że mnie to nie ruszało – takie radosne uczucie było we mnie. Tę swoją spowiedź zapamiętałem na całe życie.

Coś podobnego zdarzyło się też później. Pamiętam, jak jakiś czas potem pojechaliśmy do Brukseli i postanowiliśmy obejrzeć nowo wybudowaną cerkiew ku czci Hioba Cierpiętnika, to była świątynia-pomnik carskiej rodziny, wszystkich nowych męczenników i cierpiących podczas wojny domowej i prześladowań w Rosji. Zaczęto ją budować jeszcze przed wojną, ale ukończono dopiero w 1950 roku. To było zimą. Wtedy w Brukseli spadło dosyć dużo śniegu, nawet jeździliśmy na sankach. Wewnątrz cerkwi było trochę cieplej niż na ulicy. Staliśmy zmarznięci, wewnątrz było wilgotno, bo tynk na ścianach jeszcze nie zdążył wyschnąć, ale wszyscy byliśmy porażeni wyglądem cerkwi. Dzieci, urodzone na obczyźnie, lub które wyjechały za granicę w maleńkości, pierwszy raz widziały rosyjską architekturę cerkiewną. Nagle usłyszeliśmy tupot i stuk – to władyka Jan postukał posochem o podłogę (drzwi jeszcze nie było), żeby zwrócić naszą uwagę, i gniewnie zawołał: „To tak wy witacie biskupa?” My przestraszyliśmy się, a on powiedział, że zażartował, podszedł i każdego błogosławił, nazywał po imieniu.

Wszyscy zwróciliśmy się na wschód, a władyka zaczął z pasją opowiadać, co i jak będzie w nowej cerkwi. Patrzyliśmy na jego nogi w samych sandałach – były sine z mrozu. „Tu będą płyty z imionami wszystkich zabitych i zamęczonych w czasie rewolucji! Patriarchowie, metropolici, biskupi… Ich jest wielu, i każde imię my upamiętnimy, będziemy modlić się o spokój ich dusz” - mówił. On nas obejmował za ramiona, i stopniowo wciągnęliśmy się w jego opowieść, zrobiło nam się ciepło i nawet gorąco, pomimo mrozu.

Wiedzieliśmy o jego duchowych darach. Kiedy władyka Jan odwiedzał nas, uczniów rosyjskiej szkoły, był już znany jako szanghajski cudotwórca. Uchodźcy, którzy z Chin przejechali na Filipiny i dalej trafili do Francji, opowiadali o nim. Kiedy w Chinach do władzy doszli komuniści, zamknięto wszystkie granice. Arcybiskup zebrał swoją trzodę w cerkwi i polecił wziąć tylko niezbędne rzeczy. Jego autorytet był ogromny, i ludzie słuchali się go bez sprzeciwu. Oni opowiadali nam, że po nabożeństwie władyka zaprowadził ich wszystkich do portu, razem spokojnie wsiedli na statek i odpłynęli, nie spotkawszy żadnej reakcji ze strony władz – to był cud. Potem na wyspie Tubabao na Filipinach, dokąd ewakuowano uchodźców, w czasie długiego okresu ich przebywania nie było ani jednej klęski żywiołowej, chociaż sztormy i huragany są bardzo częste w tamtych miejscach. Dzięki aktywnym prośbom władyki Jana, a doprowadził on do spotkania z prezydentem USA, części uchodźców udało się przejechać z Filipin do Ameryki, część trafiła do Australii, jeszcze część – do Francji.

Władyka Jan często przychodził do nas do szkoły. Stał się moim wychowawcą. Zapewne nie wszyscy uświadamialiśmy sobie, jakie znaczenie mogły mieć dla nas jego wizyty, przecież w dzieciństwie wiele rzeczy przyjmuje się jako zrozumiałe same przez się. Odnoszenie się do władyki było mieszane. Dzieci bały się groźnego, czcigodnego biskupa, ale czuły zachwyt, kiedy on nagle się pojawiał. Nigdy nie zapomnę, jak chwytał mnie za ramię od tyłu przy spotkaniu – jego ręka była ciężka, jak łopata. Przy tym z dziećmi on kontaktował się bardzo prosto, po ojcowsku, wystarczyło że coś powiedział, i strach zaraz odchodził, władyka stawał się od razu w pełni „swoim”.

Bardzo dużo kontaktował się z ludźmi. Z dorosłymi rozmawiał krótko. Jeśli jego kazania po Liturgii były bardzo długie i trwały nie mniej niż 40 minut, to w kontakcie osobistym mówił tylko kilka słów. Kiedy miałem 16 lat, on raz podszedł do mnie w cerkwi i powiedział: „Słuchaj mnie, po Liturgii powinieneś zawsze zabierać parafian na posiłek, powinieneś ich karmić, ugaszczać, i stół powinien być nakryty, powinien uginać się. Ponieważ posiłek – to przedłużenie Eucharystii. A kiedy będzie Boże Narodzenie, tutaj powinieneś stawiać choinkę, żeby były zabawki, żeby dzieci tańczyły i żeby wszystkie dostały jakiś podarek, żeby było im radośnie i wesoło. Zrozumiałeś?” Oczywiście, że nie zrozumiałem, bo wtedy nawet nie myślałem i nie planowałem stać się kapłanem lub mnichem. Ale władyka widocznie już przewidział to, że będę duchownym. I kiedy wiele lat później w tej cerkwi wyświęcali mnie na kapłana, wspomniałem te słowa i nawet zapłakałem. Władyka w zupełnie nieosiągalny sposób pomagał ludziom. Bywało, wychodzi z cerkwi, a obok przechodził Rosjanin, władyka wołał go i dawał plik pieniędzy. „Jeśli nie zapłacisz za mieszkanie – wygonią cię” - powiedział do nieznajomego, który był bardzo zdziwiony, bo nie oczekiwał żadnej pomocy i nawet nie śmiał podejść i o coś prosić. Przy czym dał mu właśnie taką sumę, która była potrzebna. Władyka, tak przy okazji, bardzo lubił takich łagodnych, nieśmiałych ludzi. Wiadomym jest, że zbierał małe, bezdomne dzieci na ulicach i zbudował dla nich schronisko. U nas w cerkwi na nabożeństwie często pojawiali się ludzie nie w pełni zrównoważeni, według nas nawet nienormalni. Oni wiedzieli, że władyka im pomoże i uzdrowi ich duchowe choroby, nakarmi i w ogóle zrobi dla nich wszystko, wiedział o tym cały Paryż.

My, dzieci, zapewne rozumieliśmy jego świętość. Ale nie umieliśmy z nią obcować, nie wiedzieliśmy, jak podejść do niego, ale to czuliśmy. I czuliśmy, że my, na pewno, stale coś robimy nie tak, kiedy kontaktujemy się z nim. Czasami nas to dręczyło. Pewnego razu w korpusie kadetów, chłopcy na klirosie, kiedy władyka służył wieczernię, skracali stichiry. Władyka z ołtarza z wyrzutem kląskał językiem, ale sam nie wychodził, i dzieci dalej skracały hymny. Kiedy odśpiewali stichiry, wyszedł i zażądał zaśpiewać wszystkie stichiry od początku, już bez opuszczeń.

Jedna z głównych cnót człowieka – to rozsądek, i władyka Jan w pełnej mierze władał tą sposobnością. On był dla nas żywą lekcją teologii moralnej. Mówił człowiekowi: "Rób tak" albo przeciwnie - "nie rób tak, żeby być z Chrystusem". Wiara to nie filozofia. Chociaż i filozofii nie godzi się lekceważyć. Wiara to siła, która może poruszyć wspólnotę naprzód. Ale wiara może nie tylko poruszać, ale i przemieniać społeczeństwo.

Po tym, jak z powodu służby władyka Jan opuścił Francję w 1962 roku, nam, jego wychowankom, rzecz jasna brakowało go, ale ja zawsze czułem, że my wszyscy, i nawet ja, grzeszny, pozostaliśmy w jego pamięci i w jego modlitwach. Po odjeździe władyki często przychodzili do mnie różni ludzie, nawet bezbożnicy, i pytali: „Gdzie wasz biskup?” Oni nie rozumieli i poważnie zwracali się do mnie: „Jakże będziemy żyć bez niego?” Teraz kult świętości Jana rośnie, szczególnie w Rosji. Ludzie, którzy przyjeżdżają do San Francisco, mogą upewnić się o niezniszczalności jego świętych relikwii. Nie jeden raz wielu doznało uzdrowienia po modlitwie do niego, jeszcze przed jego kanonizacją. Odkrycie takiego wielkiego świętego stało się jawnym znakiem jego miłości do zagranicznej Rosji i do całej Rosyjskiej Cerkwi.

Arcybiskup Genewski i Zachodnioeuropejski Michał (Donskow)

za: pravoslavie.ru