publicystyka: Radość i przygotowanie do Wielkiego Postu

Radość i przygotowanie do Wielkiego Postu

tłum. Joachim Jelisiejew, 06 marca 2019

Mimo że wielu myśli i czuje inaczej, Wielki Post jest czasem radości. Jest to czas, gdy odradzamy się, strząsamy z siebie to, co jest złe, co jest martwicą, aby stać się zdolnymi do życia w jego obfitości, w jego ogromie, w jego głębi i intensywności, do których jesteśmy powołani. Jeśli nie zrozumiemy istoty radości postnej, przekształcimy post w karykaturę: czas, gdy (w imię Boże) unieszczęśliwiamy się.

Taka radość, ściśle związana z ascezą, z forsownym wysiłkiem, może wydać się dziwna. A jednak ona przenika całe nasze życie duchowe, życie Cerkwi i życie zgodne z Ewangelią. Królestwo Boże należy zdobyć; nie otrzymują go ci, którzy bez pośpiechu, rozleniwieni czekają na jego nadejście. Do nich ono zaiste przyjdzie, przyjdzie o północy, jak Sąd Boży, jak oblubieniec, który przychodzi, gdy głupie panny śpią.

Powinniśmy oczekiwać Sądu i Królestwa inaczej. Powinniśmy odszukać to, czego zwykle nie umiemy wydostać z naszych głębin, co stało się nam dziwnie obce: radosne oczekiwanie na Dzień Pański, pomimo że będzie on dniem sądu. Może wydać się dziwnym, że w Cerkwi obwieszczamy Ewangelię — dobrą nowinę — o sądzie. A jednak to robimy i głosimy, że Dzień Pański nie jest pełen strachu, a nadziei. Wspólnie wołamy „Przyjdź Panie Jezu i przyjdź szybko!”.

Dopóki jesteśmy niezdolni do wołania w taki sposób, brakuje nam czegoś ważnego: Bóg jest dla nas Bogiem z zewnątrz; Jego nadejście zdaje się pełne ciemności i strachu, Jego Sąd wydaje się skazujący, a nie zbawczy, spotkanie Pana wydaje się czymś przerażającym, a nie czymś, na co czekamy i dla czego żyjemy. Jeśli nie uświadomimy sobie tego, Wielki Post nie może stać się radością, bo on przynosi i sąd, i odpowiedzialność: musimy osądzić siebie, by się zmienić, by zdołać przyjąć Dzień Pański i Paschę z otwartym sercem, z wiarą, gotowi do radości z przyjścia Pana. A każde spotkanie z Nim jest sądem.

Ojcowie Kościoła porównują Chrystusa do Noego i mówią, że Noe był dla swoich współczesnych jednocześnie osądem i wybawieniem. Osądem, bowiem dowodził, że świętość i wierność Bogu była możliwa i że grzesznicy, którzy się od Niego odwrócili, mogli wybrać inaczej. Zbawieniem, bowiem tylko dzięki niemu Bóg zmiłował się nad ludzkością. To samo odnosi się do Sądu Ostatecznego.

Jest jeszcze jedna radość w sądzie: nie jest on czymś, co spada na nas z zewnątrz. Tak, przyjdzie czas, gdy staniemy przed Bogiem i będziemy sądzeni, lecz dopóki nasza pielgrzymka trwa, dopóki żyjemy i mamy przed sobą drogę ku Chrystusowi, ku naszemu powołaniu, musimy sami osądzać siebie. Przez całe życie prowadzimy ze sobą dialog. Niektórzy komentując przypowieść, w której Chrystus mówi „Dojdź szybko do zgody z przeciwnikiem swoim, póki jesteś z nim w drodze”, tłumaczą, że przeciwnikiem jest sumienie człowieka, które przez całe życie towarzyszy nam i nigdy nie zostawia nas w spokoju, ciągle dyskutując z nami i kwestionując nasze wybory. A więc, dopóki jesteśmy w drodze, osąd zachodzi nieustannie w nas samych. Często idziemy w ciemności, która wynika z pociemniałego rozumu, serca i oczu, które powinny być czyste. Tylko gdy Pan oświeca naszą duszę i życie swym światłem, zaczynamy widzieć, co jest w nas złe, a co dobre.

Święty Jan z Kronsztadu pisze, że Bóg nie odsłania nam brzydoty naszej duszy dopóki nie widzi, że mamy wystarczająco wiele wiary i nadziei, by nie załamać się po zobaczeniu swoich grzechów. Gdy widzimy swoją ciemną stroną, gdy nasza wiedza o sobie zwiększa się, wtedy możemy lepiej zrozumieć siebie w świetle Bożym, w świetle Bożego sądu. Gdy zasmuca nas odkrycie naszej szpetoty, możemy się jednocześnie ucieszyć, że Bóg zaufał nam i powierzył nową wiedzę o sobie, pozwolił nam zobaczyć to, co On zawsze widział, ale czego nie pozwalał nam zobaczyć, bo nie znieślibyśmy widoku nagiej prawdy.

A więc osąd jest radością: odkrywamy, co jest w nas złe, ale jednocześnie odkrywamy to dlatego, że Bóg zobaczył w nas wystarczającą wiarę, nadzieję i hart ducha, by pozwolić nam to odkryć, wiedząc, że jesteśmy zdolni do działania. To wszystko jest ważnym elementem zrozumienia, jak Wielki Post i radość mogą być złączone. Bez tego zrozumienia postny wysiłek Cerkwi by uświadomić nam, co jest złe, może nas doprowadzić do rozpaczy i w ciemność; możemy tak nisko upaść duchem, że nie będziemy w stanie spotkać się ze Zmartwychwstaniem; będzie nam się zdawało, że nie mamy ze Zmartwychwstaniem nic wspólnego, że Bóg jest w światłości, a my w ciemności; będziemy widzieli tylko sąd i potępienie, dokładnie w momencie, gdy powinniśmy wyjść z ciemności ku Zmartwychwstaniu, które jest i osądem, i zbawieniem.

Cerkiew wprowadza nas w Wielki Post przez niedziele przygotowawcze, które chciałbym teraz krótko przypomnieć. Po pierwsze, pokazuje się nam, że jesteśmy ślepi, a mimo to nieświadomi naszej ślepoty: ciemność jest wokół nas i w nas, ale nie uświadamiamy sobie jej. Pokazuje to czytanie o Bartymeuszu, ślepcu z Jerycha, który przebywał w ciemności; nie było w nim światła, ani radości i życia. Prawdopodobnie pogodził się on już ze swoją udręką i dzień po dniu bytował dzięki litości przechodniów. Ale jego los stał się jeszcze bardziej dramatyczny, żył w czasach Jezusa: zapewne nieraz słyszał o tym Bożym Człowieku, który uzdrawia i przeistacza ludzi, który otwiera oczy ślepcom. Możliwość ratunku, uzdrowienia sprawiła, że jego ciemność stała się jeszcze czarniejsza: jak mógł mieć nadzieję na spotkanie wędrownego proroka i uzdrowiciela, Który nigdy nie pozostawał w jednym miejscu? Jak będąc ślepym mógł nadążyć za Nim? Zapewne rozpacz Bartymeusza pogłębiła się po poznaniu tej potencjalnej nadziei. Dlatego właśnie, gdy Chrystus przyszedł, Bartymeusz mógł prosić Go o uzdrowienie z głębin swojej rozpaczy i wszechogarniającej tęsknoty za zbawieniem. Nadejście Boga uświadomiło Bartymeuszowi ciemność i tragedię jego ślepej egzystencji.

To pierwszy krok, który musimy zrobić, a który przychodzi trudno: musimy zmierzyć się ze swoją rzeczywistą sytuacją, bez pocieszania się, że mamy jakiś rodzaj życia, które może zastąpić życie wieczne. Musimy przyjąć, że przebywamy w ciemności dalekiej od Bożego blasku. I musimy coś z tym zrobić. Musimy uświadomić sobie, że bez światłości jesteśmy zgubieni, że ciemność, w której pozostajemy, jest śmiercią, jest brakiem Boga. Nie zdołamy działać, jeśli nie zrozumiemy, że jesteśmy w rozpaczliwej sytuacji; że stoimy przed wyborem życia lub śmierci. Jeśli tego nie zrozumiemy, to nic nie zrobimy, a tylko będziemy się modlić do Boga, by zadziałał, lub będziemy mieć nadzieję, że On przyjdzie, mimo, że my nawet się nie modlimy. Tylko w poczuciu gwałtownej potrzeby możemy zacząć działać, jak Bartymeusz, którego nikt nie mógł powstrzymać od wołania do Boga o pomoc. Bartymeusz wiedział, że to decydujący moment: Chrystus przechodzi; za minutę przejdzie i ciemność stanie się definitywna, nieuleczalna.

Inną rzeczą, która może powstrzymać nas od działania, jest strach przed ludźmi. Pamiętam więźnia, który powiedział mi: „Jak wspaniale było zostać złapanym. Dopóki nie zostałem złapany, poświęcałem cały mój czas i wysiłek, by udawać niewinnego. Gdy zostałem złapany, poczułem: «Teraz mam wybór: mogę pozostać złodziejem i oszustem, którym byłem albo mogę się zmienić. Mogę zmienić się i nie zaskoczy to nikogo bardziej niż gdyby odkryli, że jestem złodziejem»”. Dopóki mamy możliwość zachowania pozorów, jest szalenie trudno się zmienić. Pokazuje to jasno przypowieść o Zacheuszu. Zacheusz chciał zobaczyć Chrystusa. Miał przed sobą problem: czy zaryzykować bycie ośmieszonym, czy nie? Być człowiekiem ośmieszonym jest o wiele trudniej niż kimś, kto jest potępiany, bo przed potępieniem można się schować w swojej dumie. Zostać wyśmianym byłoby zbyt straszne dla większości z nas. Czy można wyobrazić sobie dyrektora banku z małego miasta, który na oczach tłumu wspina się na drzewo, jest wytykany palcami i obśmiewany, a wszystko to czyni, by spotkać Chrystusa? A jednak tak było w przypadku Zacheusza. Dla niego spotkanie Chrystusa było czymś tak niezbędnym, że był gotów zignorować ośmieszenie i poniżenie, które się z tym wiązało. I spotkał Chrystusa. Są dwa wyjścia z uzależnienia od ludzkich opinii i osądów. Możemy albo zrobić to, co Zacheusz: przyjąć poniżenie jako niezbędny składnik zbawienia, albo posiąść dumę, która zaneguje osąd innych. Nie ma trzeciej drogi, jest tylko wahanie pomiędzy tymi dwoma, którego wszyscy doświadczamy, bo wiedząc, co jest dobre, a co złe i tak nigdy nie wybieramy raz na zawsze jednego, będąc zawieszonymi pomiędzy obawą o osąd ludzki i strachem przed sądem Bożym. Czy gdy stoimy przed wyborem życia lub śmierci, nie powinniśmy sami osądzić zamiast opierać się na innych? Popatrzmy na przypowieść o celniku i faryzeuszu. Nasuwa nam ona pytanie: jak faryzeusz mógł być tak dumny mimo wiedzy o Bogu i rzeczach boskich? I jak celnik mógł być tak doskonale pokorny, mimo że był prostym człowiekiem? Myślę, że odpowiedź na te pytania jest następująca: faryzeusz odwoływał się do Prawa i jego litery. Można zawsze wypełnić zasady i przykazania i czuć się bez zarzutu. Celnik natomiast odwoływał się do czegoś innego. Nie był dobrym człowiekiem i wiedział, że w niektórych aspektach Prawo go potępia, a innych rodzajów prawa on sam używał, by eksploatować innych; prawo było dla niego potężnym i brutalnym narzędziem. Wiedział też, że jedynym zbawieniem od prawa było ludzkie miłosierdzie, współczucie, ludzki stosunek do innych, że tylko one wybawiają dłużnika od więzienia, a ciemiężyciela od osądu. Celnik widział prawo, którego z jednej strony sam, będąc słabym, nie mógł wypełnić, a które z drugiej strony mogło być brutalnie użyte przeciwko innym. Ale widział też ludzką relację, która mogła odkupić wszystko.

Celnik odwoływał się do współczucia. Stanął na progu świątyni i uderzał się w piersi, wiedząc, że w tym świecie zahartowanych i nieubłaganych ludzi są chwile, gdy wszystko staje się możliwe, gdy człowiek czyni po ludzku pomimo swego zahartowania. Celnik tę samą miarę przyłożył do Boga: Prawo osądzało go, ale wiedział, że Bóg nie jest tylko dawcą i strażnikiem prawa, a Osobą, mogącą czynić miłosierdzie. Patrząc w ten sposób, celnik stanął w pokorze przed Bogiem, z nadzieją na zmiłowanie, które czyni wszystko możliwym (choć tak trudno jest być kochanym i zbawionym przez miłość).

Ta sama prawda pojawia się i w następnej przypowieści, o Synu Marnotrawnym. I tam widzimy dwóch ludzi: sprawiedliwego i nieprawego. Syn marnotrawny jest w pewnym sensie podobny do celnika, a jego starszy brak do faryzeusza. Lecz w tej przypowieści zderzają się ze sobą nie Prawo i Łaska, ale różne odpowiedzi na pytanie, co to znaczy „być w grzechu”. Początkowy dialog młodszego syna z ojcem sprowadza się, nieco brutalnie, do słów „Ojcze, chcę żyć, a Ty stoisz mi na drodze: dopóki żyjesz, dobra są Twoje. Nie mam czasu czekać, aż umrzesz. Umrzyj więc; uznajmy, że jesteś już martwy, a ja nie mam już ojca, lecz mam odziedziczony po nim majątek.”

To samo słyszymy, w łagodniejszych słowach, często. Tak naprawdę mówi się tutaj „Jako człowiek nie liczysz się, zawadzasz. Cenię tylko to, co mogę wycisnąć z ciebie. Abym otrzymał wszystko musisz mi oddać nawet istnienie, przestać być”. Mówimy tak grzesząc, również Bogu: chętnie bierzemy od Niego wszystko, co On nam daje, a potem wyrzucamy Go ze swego życia: odchodzimy i w obcym miejscu wydajemy wszystko, co On nam dał, jednocześnie negując Jego istnienie tak bezwzględnie, jak w Wielkim Tygodniu żołnierze zakryli Chrystusowi oczy, by jeszcze otwarciej naśmiewać się z Niego. Podobnie postępujemy względem ludzi i grzeszymy, usuwając osobę, która się nie dla nas liczy, aby zdobyć rzeczy i zrobić z nich użytek.

Przypowieść podsuwa nam jeszcze jedną myśl: tak nienawidzimy głodu, nędzy, osamotnienia, a jednak one są naszym jedynym ratunkiem, bo w komforcie zapominamy, jaka jest nasza prawdziwa sytuacja; nie możemy zrozumieć, że jesteśmy samotni wśród tłumu i wynędzniali pośród bogactw. Musimy zrozumieć, że wszystko to, co spotyka nas w życiu i jest gorzkie, trudne, czego nienawidzimy z całej swojej zachłanności i strachu, jest naszym zbawieniem. Jest dla nas niezbędne być pozbawionym czegoś, a jeśli mamy wszystko, musimy sami pozbawić się czegoś, aby uświadomić sobie, że stale stoimy nadzy i obdarci twarzą w twarz z Żywym Bogiem. W opowieściach Chasydów słyszymy o rabinie, który żył w krańcowej nędzy, a mimo to każdego ranka i wieczora dziękował Bogu za szczodre dary, aż wreszcie jeden z ludzi słyszących jego modlitwę powiedział „Jak możesz być jak dwulicowy? Czy nie widzisz, że Bóg nic Ci nie daje?”. A rabin odpowiedział: „Mylisz się! Bóg spojrzał na mnie i pomyślał: «Aby zbawić tego człowieka potrzeba mu głodu i pragnienia, chłodu i samotności, choroby i obdarcia» i dał mi te rzeczy w obfitości”. Takie jest prawdziwie chrześcijańskie podejście wierzącego, dla którego naprawdę liczy się dusza. To pokazuje nam powrót syna marnotrawnego.

Ta przypowieść pokazuje nam jeszcze jedną sprawę. Gdy syn wracał i przygotowywał w myślach swoje wyznanie skruchy, mówił: „Ojcze, zgrzeszyłem przeciw niebiosom i przed tobą, już nie jestem godzien być zwany twoim synem; uczyń mnie jednym z najemników swoich.” Ale przy spotkaniu ojciec nie pozwolił mu wypowiedzieć ostatnich słów. Każdy z nas może być niegodnym synem czy córką, ale nikt, kto był niegodnym synem, nie może stać się godnym najemnikiem. Nie możemy odstąpić od swego przyrodzonego prawa, które dała nam miłość, nie możemy renegocjować swojego stosunku do Boga i powiedzieć: „Nie mogę oddać Ci serca, ale będę posłuszny; nie mogę Ciebie kochać, ale będę Ci służyć” itd. Takiego postawienia sprawy Bóg nie zaakceptuje.

Ostatnim krokiem naszej wędrówki ku Wielkiemu Postowi jest opowieść o Sądzie Ostatecznym. Stawia ona przed nami pytanie: „Na jakiej podstawie będziemy sądzeni?” i daje jasną odpowiedź; mówi, że Bóg spyta nas po prostu „Czy byliście ludzcy?”. Jeśli nie, nie wyobrażajcie sobie, że zdołacie upodobnić się do wcielonego Boga, do bogoczłowieka Jezusa, który jest miarą wszechrzeczy. To bardzo ważne, bo pokazuje, że często oceniamy się fałszywą miarą: patrzymy na swoją gorliwość, wiedzę o Bogu, na poznanie zachowań cerkiewnych itd. A Chrystus zada nam inne pytanie: „Czy jesteś ludzki? Czy jesteś zdolny do miłości? Byłem głodny, spragniony, nagi, w więzieniu, chory, a jak Ty na to zareagowałeś? Czy serce w tobie drgnęło, czy podjąłeś wysiłek?”.

W tym miejscu przypomnijmy sobie celnika i faryzeusza: Chrystus nie żąda od nas wypełnienia Prawa, nie liczy podarowanych bochenków chleba, szklanek wody i naszych wizyt w szpitalach, a patrzy w serce. Widać to ze słów „I wy, kiedy uczynicie wszystko, co wam nakazano, mówcie «Słudzy jesteśmy nieużyteczni, uczyniliśmy, co powinniśmy uczynić»”. Samo uczynienie nie wnosi nic, ludzcy stajemy się w chwili gdy, jak celnik, jak syn marnotrawny, wchodzimy w rzeczywistość miłości, która jest zarówno odpowiedzią na miłość Boga, jak i cierpienie ludzkie. Nie da się tego zmierzyć, nigdy nie możemy powiedzieć „Jestem usprawiedliwiony. Przyjdę na Sąd i będę jedną z owiec”, bo nie chodzi o to, do jakiego stopnia wypełniliśmy Prawo, a jak dalece zrośliśmy się z nim, tak, że stało się ono misterium miłości.

Dochodzimy do progu wiosny duchowej, odnowienia życia, czyli do Wielkiego Postu. Przeszliśmy już wszystkie fazy osądzenia, uwolniliśmy się od ślepoty i od praw, by dojść do tajemnicy, którą nazywamy Łaską i do poznania, że „być człowiekiem” znaczy „być jak Chrystus”. Teraz możemy wstąpić w Wielki Post i zacząć odczuwać, dzięki czytaniom cerkiewnym, modlitwom, pokajaniu, działanie Bożej Łaski, która sama może doprowadzić nas do wyrośnięcia w pełną miarę naszego podobieństwa do Chrystusa.

Doprowadziłem was do bramy. Musicie teraz w nią wkroczyć.

Na podstawie: masarchive.org

Fot. Jarosław Charkiewicz