publicystyka: Wywiad z władyką Izajaszem, metropolitą Nikozi i Cchinwali

Wywiad z władyką Izajaszem, metropolitą Nikozi i Cchinwali

tłum. Justyna Jakubowska, 27 września 2018

 
We wsi Nikozi, położonej na granicy, czeka na nas metropolita Nikozi i Cchinwali, władyka Izajasz (Czanturia). Samaczablo[1] ciągle pamięta wojnę, a będąca jej wynikiem linia graniczna biegnie tuż obok starej nikoskiej katedry biskupiej. Tu właśnie, w odbudowanej siedzibie biskupiej, odbędzie się spotkanie poświęcone gruzińskim bohaterom, tym którzy oddawali życie za bliźnich. Zanim Iza Wepchwadze rozpocznie monodram, wydarzeniu błogosławi władyka Izajasz.
 
- Widzę wsród gości mieszkańców naszej diecezji, ludzi, którzy musieli opuścić swoje domy. Kiedyś przyjeżdżaliście tutaj z własnych domów, brakuje nam tych czasów. Teraz przyjeżdżając tutaj jesteście bliżej swoich domów. Po sierpniu 2008 r. mieszkańcy naszej diecezji są w rozproszeniu, jedni tam, inni gdzieś indziej. 
 
Bardzo się cieszę ze spotkania z Wami. Obejrzymy dziś spektakl i mam nadzieję, że to dzisiejsze spotkanie wzmocni nas duchowo. Dobrze, że mamy tą salę, przeznaczoną do spotkań, a odbyło się tutaj już wiele interesujących spotkań. Nie upłynęło dużo czasu odkąd po raz siódmy odbył się tutaj Międzynarodowy Festiwal Filmów Animowanych Nikozi.
 
Ściany tego budynku, rezydencji biskupiej pochodzącej z X wieku, pamiętają wiele. Jestem w Nikozi od 1995 r. Kiedy przyjechałem, budynek w ogóle nie miał dachu i części wschodniej. Jak patrzy się z zewnątrz, widać różnicę, ściany po odbudowie mają inny kolor. Wszyscy pamietają z jakimi problemami zmagaliśmy się w latach 90-tych, inflacja, wojny, brak światła; ile było trudności, a też ile „radości” mieliśmy, kiedy zapalało się światło... W 1995 r. odtworzono starą diecezję Nikozi, nasz patriarcha i Cerkiew błogosławili mi służyć tutaj. Cerkiew katedralna miała dach z kamienia, ale przeciekający, rezydencja biskupia była zniszczona, nie można było tam mieszkać, zaopiekowała się mną jedna z rodzin w Nikozi. Wtedy nie miałem ani środków materialnych, ani doświadczenia, żeby samodzielnie odbudowywać to, co było zniszczone i budować od nowa to, co było do zbudowania. Żeby ochronić cerkiew przed zaciekającą wodą, zatakaliśmy dziury w dachu, ale to nie rozwiązało sprawy. Konserwator zabytków również nie miał wtedy łatwo i żartem mówiłem sobie: w czym może nam pomóc konserwator zabytków?
 
Powiedziałem jednak sobie, że przecież nikt nic nie umie dopóki się nie nauczy, zobaczę jak budują murarze, a potem może i mi coś wyjdzie. Pewna młoda kobieta, która teraz jest mniszką w rejonie Achalgori, a wtedy kierowała pracami konserwatorskimi w cerkwi Antiochia w Mcchecie, powiedziała: tacy fachowcy są teraz rzadkością, większość budynków się rozpada. Wiedziała, o co nam chodzi, i kiedy murarze pracujący przy cerkwi Antiochia mieli wolne, wysłała dwóch z nich na dwa dni do pomocy w Nikozi. Murarze z Mcchety pomagali w budowie muru wokół cerkwi, przypatrywałem się jak to robią, ale kiedy odjechali i zostałem sam, zaczęły się trudności i zrozumiałem, że nie da się tego nauczyć w dwa dni i że samodzielnie nie dam rady kontynuować budowy. Wtedy nie znałem jeszcze dobrze mieszkańców wsi, a okazało się, że w Zemo Nikozi jest dwóch murarzy i jeden w Kvemo Nikozi. Kiedy dowiedzieli się, że sprowadzałem murarzy z Mcchety, byli urażeni, bo przecież oni są tu, na miejscu. 
 
Miałem więc trzech murarzy do budowy, a trzech nikoskich murarzy każdego dnia miało 60-80 pomocników. Pierwszego dnia, kiedy zaczęliśmy odbudowę zniszczonego muru wokół cerkwi katedralnej, musiałem jechać do Tbilisi. W drodze powrotnej zastanawiałem się, co się udało zrobić podczas mojej nieobecności. Kiedy wróciłem do Nikozi, tyle było zrobione, że nie wierzyłem własnym oczom. W każdym razie, z ich pomocą odbudowaliśmy mur w dwa tygodnie i wtedy także bliżej poznałem mieszkańców Nikozi. Po jakimś czasie nauczyłem się murować. Po raz pierwszy, kiedy ośmieliłem się samodzielnie budować, okazało się, że z braku doświadczenia zrobiłem za dużo zaprawy, nie zdążyłem zużyć jej w ciągu dnia; dobrze, że akurat wtedy była pełnia księżyca i mogłem do północy zużyć zaprawę. Rano przyjrzałem się temu, co zrobiłem, i mówię Wam szczerze, ściana zbudowana w świetle księżyca była bardzo ładna i właśnie ten fragment najbardziej mi się podobał. Nic bym jednak nie zrobił bez udziału mieszkańców dolin Dużej i Małej Liachwi. Kiedy tu mieszkali, trudziliśmy się razem. Nie było tu takiej pracy, w której oni nie brali udziału.
 
Wojna jest potwornością, ale nie tylko tym, wyzwoliła także coś dobrego. Zbliżyła do siebie tych ludzi, którzy razem przeżywali wojnę i te ciężkie doświadczenia jakie przyniosła. Przyniosła nam nowych bliskich. Wyzwoliła w ludziach więcej miłości.
 
Pałac biskupi, gdzie jest obecnie siedziba władyki i gdzie teraz się znajdujemy, odbudowaliśmy przed wojną. 7 sierpnia 2008 r., w nocy, jedna bomba spadła na dach, jedna obok części mieszkalnej, w ogrodzie, jedna znalazła się w pokoju. Dobrze, że nikogo tam nie było. 9 sierpnia dwie bomby zburzyły mi mieszkanie. 10 sierpnia w Zemo Nikozi nie było już gruzińskiego wojska. 11 sierpnia na głowy tych, co przebywali w monasterskim refektarzu, zrzucono z samolotu 32 bomby. Byliśmy tam w siedem osób i cudem przeżyliśmy. Samochód stanął w ogniu, ogień z samochodu szybko przeszedł na budynek, wiał wiatr i żar podpalił dach pałacu biskupiego. To, co z wysiłkiem budowaliśmy 14 lat, rozpadło się na naszych oczach w ciągu iluś godzin.
 
W odbudowanym przed wojną pałacu biskupim nigdy nie prowadzono prac archeologicznych. Od strony południowej, na parterze, budynek miał dwa małe okienka, zasypane ziemią. Nigdy byśmy nie odkryli, że była tu piwnica, gdyby pałac nie został zbombardowany i nie musiał być ponownie odbudowywany. Po wojnie odbudowę zaczęliśmy od prac archeologicznych. Za to, że mamy piwnicę, chyba trzeba dziękować wojnie i temu pilotowi, który zrzucał na nas bomby.
 
W XXI w. ludzie budują bariery, mury, zasieki. Chcą się odgrodzić od innych. Zamiast tego, by zbliżać się do siebie, by otwierać się na siebie, by pozwalać na to innym. Jest takie powiedzenie: „Kto przyjaciela nie szuka, ten sam dla siebie jest wrogiem”[2]. Powinniśmy szukać przyjaciół, powinniśmy znajdować siebie nawzajem. My szukamy, i w dodatku znajdujemy. Myślę, że sztucznych barier nie da się utrzymać na zawsze. Kiedyś na pewno się rozpadną, a ludzie będą mogli zbliżyć się do siebie nawzajem, będą mogli dzielić zarówno radości, jak i smutki.
 
Cieszę się bardzo, że widzę na sali także uchodźców. Mam nadzieję, że ten wieczór wzmocni nas duchowo.

Po spektaklu kontynuowaliśmy naszą rozmowę. Poprosiliśmy władykę Izajasza, by nam opowiedział o swoim życiu.
 
- Urodziłem się w mieście Calendżicha, mój ojciec miał na imię Mirdati, a matka – Gugusza; matka ochrzciła się późno i dostała wtedy imię Nino. Kiedy w okresie komunizmu nazywano kogoś uczciwym komunistą, to oznaczało człowieka biednego, który nie kradł, bo wtedy nie było innego sposobu, by się wzbogacić. Określenie „komunista” nie oznaczało wtedy bycia uczciwym. Takich palcem pokazywanych „uczciwych komunistów” było kilku w rejonie, a wśród nich był też mój ojciec. Ówczesne ubóstwo i uczciwość mojego ojca są dla mnie dzisiaj bardzo drogie.
 
Ojciec bardzo lubił grać w szachy, grał dobrze, prenumerował czasopisma szachowe. Uczył gry w szachy mnie i moich kolegów, znajdował nam zadania szachowe i organizował w domu rozgrywki. Nagrodą za pierwsze miejsce było 50 kopiejek, zwykle wygrywał mój ojciec, tylko raz wygrałem w finale i koledzy bardzo się ucieszyli, że mamy nagrodę.
 
Matka była nauczycielką klas początkowych, także moją. Umiała szyć i haftować, wychowała 5 dzieci, ubierała nas w to, co sama zrobiła. Mieliśmy w domu ręcznie szyte i haftowane przepiękne nakrycia stołów i krzeseł. Na ścianach rozwieszone były hafty z kwiatami i ptakami. Praca z dziećmi dawała jej dużo radości, uczyła ładnie pisać – najpierw ładnie szkicowała ołówkiem litery, następnie uczniowie prowadzili piórem po tym szkicu i zwykle wszyscy umieli potem ładnie pisać. Uczyła wierszy, artystycznego czytania, rysunku. Matka zabierała mnie ze sobą do szkoły już wtedy kiedy chodziłem do przedszkola. Bardzo lubiłem rysować i w czasie szkolnych lekcji siedziałem i rysowałem. 
 
Uczyliście się w szkole z internatem w mieście Calendżicha?
 
- Tak, od początku uczyłem się w szkole z internatem w Calendżicha, gdzie matka była nauczycielką. Potem kontynuowałem naukę w szkole średniej i jednocześnie chodziłem na zajęcia kółka rysunkowego w pałacu pionierów. Któregoś roku pałac pionierów w Tbilisi organizował konkurs, na który zapraszał po 10 dzieci z każdego regionu. Wśród dzieci wybranych z regionu Samegrelo byłem i ja, a w Tbilisi nagrodzili mnie dyplomem za trzecie miejsce. Było to wtedy uważane za duży sukces i chyba wzmocniło moje zamiłowanie do rysowania, szczególnie że moja starsza siostra, która była wtedy studentką, przywiozła mi z Leningradu wielki album obrazów z Ermitażu oraz zestaw do malowania. Rano, kiedy wstałem, prezent już na mnie czekał, nie wiedziałem czym było to drewniane pudełko leżące obok, okazało się, że to zestaw do malowania, w którym ułożone były farby olejne i pędzle. Do dziś pamiętam, jak malowałem pierwsze prace farbą olejną, nic szczególnego, tylko rośliny i drzewa mojego domu i podwórka, ale było to niezwykłe, bo te obrazy tak jakby same wychodziły spod pędzla, a nie były przeze mnie malowane, jakby same zaczynały żyć.
 
W 9-tej klasie zapisałem się do technikum plastycznego. Uczyłem się tam 3 lata. Następnie chciałem kontynuować naukę w Akademii Sztuk Pięknych, znaleźli mi nauczyciela, by przygotowywał mnie do egzaminu z rysunku. I myślę, że miałem dużo szczęścia. Przez rok pracowałem w pracowni grafiki i malarstwa by zapłacić za naukę, płacąc jednak nieco mniej. W pierwszym roku nie mogłem podejść do egzaminu, bo trzeba było mieć albo świadectwo z wyróżnieniem albo 2 lata stażu pracy. Drugi rok nie mogłem chodzić na zajęcia, bo nie miałem czym zapłacić. Po prostu zaniosłem swoje prace z okresu wakacji nauczycielowi rysunku, Temurowi Maczawariani. Nie mówiłem nawet, że z powodu ubóstwa nie będę mógł do niego dalej przychodzić, sam zrozumiał. Udając złość powiedział mi: - Musisz dalej chodzić na zajęcia z rysunku, przecież jesteśmy przyjaciółmi, nie chcę od ciebie ani pieniędzy ani nic innego!
 
W tamtym roku najpierw zdawałem do Akademii Sztuk Pięknych na grafikę, a potem do Instytutu Puszkina na malarstwo-rysunek. Z egzaminów wyszedłem z konkluzją, że bez protekcji albo pieniędzy nie przyjmą mnie tam. Przez 7 lat mówiłem w domu, że w tym roku się przygotowuję i zdaję egzaminy; pracowałem w pracowniach plastycznych razem z moim przyjacielem – nauczycielem i na egzaminy więcej nie poszedłem. Potem dostałem propozycję pracy w studiu animacji, gdzie poczułem się jak u siebie. Trwały tam prace nad filmem „Babilina”. To był pierwszy film animowany, w którym pomagałem w pracach graficznych. Kierownikiem artystycznym studia animacji filmowej był wtedy pan Gela Kandelaki, który zbierał nową grupę animatorów na studia w instytucie teatralnym. Bardzo mi się poszczęściło, że spotkałem pana Gelę Kandelaki, inaczej pewnie nigdy bym nie studiował i nie poznał bliżej sztuki animacji.
 
Moje studia w instytucie teatralnym odbywały się w trudnych czasach, pierestrojka, ruch narodowy, coś co na początku było pozytywne, później przerodziło się w konfrontację, która przyniosła wojnę domową, wojnę w Abchazji i w Samaczablo. Był upadek i popadanie w ruinę, nie szczędzono sobie nawzajem upokorzeń, a rzekomo były to dowody miłości do ojczyzny. Wtedy doszedłem do wniosku, że miłość do ojczyzny to praca i realizacja swoich obowiązków tak dobrze jak to tylko możliwe. Studia powinny się skończyć w 4 lata, ale pracę dyplomową – 10-minutowy film animowany – obroniłem dopiero po 7 latach, w 1993 r. Z powodu braku elektryczności, braku transportu, i wielu innych problemów bardzo utrudniających pracę. Tej energii, która poszła na 10-minutowy film pewnie w normalnych czasach starczyłoby na 3 filmy.
 
Podczas nauki w instytucie zbliżyłem się do Cerkwi i w 1986 r. ochrzciłem się. Wcześniej brałem udział w przywracaniu do życia parafii w Calendżicha. Myślałem, że po skończeniu instytutu będę kontynuować naukę w seminarium duchownym, ale w 1993 r. byłem już gotów by pójść do monasteru. Monasterskie życie zacząłem w Abchazji pod opieką władyki Daniela (Datuaszwili). Do Abchazji przyjechałem w ostatnich dniach względnego spokoju, potem ponownie wybuchła wojna.
 
27 września, w dniu poddania się Suchumi, wyszliśmy z miasta. Razem z uchodźcami przeszliśmy przez przełęcz między Sakeni, a Czuberi. Jedną noc spędziliśmy w lesie, w strasznym chłodzie, i już za dnia zeszliśmy do Czuberi. Następnej nocy na przełęczy spadł śnieg i ludzie zamarzali po drodze. W Czuberi robiliśmy co mogliśmy, razem z Czerwonym Krzyżem, by pomóc uchodźcom. Po ośmiu dniach, kiedy sytuacja trochę się poprawiła, przyjechaliśmy do Tbilisi i Jego Świątobliwość wyznaczył męski monaster Martkopi na tymczasową siedzibę biskupa Abchazji oraz miejsce pobytu duchownych tej diecezji. Podczas pobytu w Martkopi odbyły się moje postrzyżyny mnisze oraz święcenia diakońskie i kapłańskie. Z błogosławieństwa Jego Świątobliwości, przez rok pełniłem obowiązki przełożonego monasteru Martkopi.
 
Już w 1995 r. zostaliście wyświęceni na biskupa. Od tego roku jesteście w diecezji Nikozi i Cchinwali. Stąd do granicy jest niecały kilometr...
 
- To miejsce jest wyjątkowe – w cerkwi pw. Wniebowstąpienia Pańskiego w Zemo Nikozi pochowany jest pierwszy męczennik Gruzji, narodowości perskiej, święty pierwszy męczennik Rażden (V w.).
 
Centrum edukacyjne Nikozi – szkoła artystyczna, która działa niedaleko linii okupacyjnej, sztucznej bariery, jest jak promień nadziei. 500 metrów stąd jest Cchinwali, utracone miasto...
 
- W szkole artystycznej im. św. Aleksandra Okropiridze uczy się ponad setka dzieci. Przed wojną mieliśmy spotkania z dziećmi. Istniało małe studio filmów animowanych, które zostało zniszczone w czasie wojny. Po wojnie pojawili się u nas polscy przyjaciele, razem z którymi w 2009 r. zrealizowaliśmy projekt dot. odbudowy studia animacji, a w 2010 r. - projekt dot. szkoły artystycznej. Sprzęt i wyposażenie niezbędne do nauki kupiliśmy z ich pomocą. Nie mieliśmy budynku szkolnego, więc zajęcia prowadziliśmy w ocalałym w czasie wojny małym budynku parafialnym. Dzięki pomocy gubernatora Gori przekazano nam porzucony ogród i zniszczony budynek. Z pomocą europejskiego programu COBERM częściowo odremontowaliśmy budynek szkolny. Z pomocą Japonii i japońskiej ambasady skończyliśmy remont. Stowarzyszenie „Amerykańscy przyjaciele Gruzji” pomogło nam w założeniu ogrzewania w szkole.
 
Do szkoły artystycznej w Nikozi przychodzi po lekcjach w szkole państwowej ponad setka dzieci z Nikozi i okolicznych wsi. Prowadzimy zajęcia z rysunku, haftu, teatru cieni, animacji, pieśni ludowych i śpiewu cerkiewnego, tańca, języka angielskiego i rosyjskiego. W bibliotece szkolnej zebraliśmy dość dobry księgozbiór. Staramy się organizować spotkania na różne tematy. Stanęła ścianka wspinaczkowa. Dzieci brały udział w zawodach sportowych i odnosiły sukcesy. Na koniec roku szkolnego dzieci zwykle prezentują to, co zrobiły przez cały rok. Trójka dzieci ze szkoły w Nikozi zaczęła się uczyć w szkole muzycznej w Tbilisi. Jedno z nich z pełnym dofinansowaniem dostało się do konserwatorium muzycznego w Tbilisi i zaproponowano mu pracę muzyka (oboisty) w operze.
 
Na jakiś czas wyjechaliście do Achalgori...
 
- To nawet nie był wyjazd, bo Achalgori należy do naszej diecezji. Jestem zameldowany w Ikoti, można powiedzieć, że jestem z Ikoti. Mamy tam monaster żeński i męski. Błogosławiono mi, by służyć w tym regionie i staram się służyć jak mogę. Po wojnie w sierpniu zmieniły się realia, bez pozwolenia nie można wjechać do rejonu Achalgori. Na początku wystarczał notarialnie poświadczony dowód osobisty, potem wprowadzono tzw. formularz nr 9, a teraz potrzebna jest tzw. sprawka, bez której ludzie nie mogą pojechać nawet do swoich domów. W czasie wprowadzania sprawki, kiedy upływał okres ważności moich starych dokumentów, zostałem w rejonie Achalgori i na wydanie nowych dokumentów czekałem 2 lata i 7 miesięcy. Potem ileś razy dostawałem dokumenty na krótki okres, ale ostatnio przedłużyli mi na 8 miesięcy, do końca czerwca 2018 r.
 
Jaki jest Wasz pogląd nt. konfliktu?
 
- Myślę, że nie ma trudności nieprzezwyciężonych, nie do pokonania. Mamy tego przykłady w najbliższej przeszłości. To, co stało się w Niemczech, czy mogło być coś gorszego? Czy ktoś by pomyślał, że po drugiej wojnie światowej ktokolwiek będzie rozmawiał z Niemcami? Ale nie tak wiele czasu upłynęło, a zrównane z ziemią Niemcy stanęły na nogi i są teraz jednym z wiodących państw w Europie. Teraz wszyscy by chcieli się z nimi zaprzyjaźnić.
 
Jeżeli w Niemczech możliwe były takie pozytywne przemiany w tak krótkim czasie i stali się krajem lubianym przez wszystkich, to znaczy, że jest to możliwe i gdzie indziej. Jednakże udało im się to za cenę dużego wysiłku i cierpliwości, nie przyszło to łatwo. Innym także to się nie uda samo z siebie, bez wysiłku, uczenia się i cierpliwości.
 
Ludzie tak blisko siebie mieszkający – jak Osetyni i Gruzini – nie mogą nie mieć ze sobą żadnych relacji, taka sytuacja jest niemożliwa. Te absurdalne okoliczności naprawdę nie będą mogły trwać w nieskończoność. Tym bardziej, że jest tyle związków rodzinnych i tyle rodzin mieszanych gruzińsko-osetyńskich. Wrogość nie może trwać bez końca. Myślę, że ta absurdalna sytuacja wcześniej czy później się skończy.

Osetyni również teraz w dużej liczbie mieszkają po tej stronie, a w Cchinwali zostali Gruzini. Zdarzało mi się chrzcić osoby o osetyńskich nazwiskach. Jednak podkreślanie czy ktoś jest Osetyńcem czy Gruzinem uważam, że jest niewłaściwe. Ludzi trzeba oceniać po ich wartościach, a nie po ich pochodzeniu. Nasza wspólna wiara chrześcijańska zakłada łamanie barier, budowanie relacji międzyludzkich nie w oparciu o wartości narodowe czy rasowe, ale w oparciu o wartości ogólnoludzkie.
 

 
 
[1] Gruzińska nazwa własna określająca region Południowej Osetii.
[2] Powiedzenie to pochodzi z poematu „Rycerz w tygrysiej skórze”, rozdz. 35 Wyprawa Awtandyla na powtórne spotkanie z Taryjelem, tłum. Jerzego Zagórskiego.


Wywiad, autorstwa Tamar Szaiszmelaszwili, został opublikowany 25 maja 2018 r. w gruzińskim magazynie Kvira. Z języka gruzińskiego przetłumaczyła Justyna Jakubowska.