publicystyka: Rozmyślania przy Owczej Bramie

Rozmyślania przy Owczej Bramie

tłum. Michał Diemianiuk, 29 kwietnia 2018

Szczególny podziw i nawet swego rodzaju pobożność wywołują ludzie, którzy godnie przeżyli lub przeżywają jakąś niedolę czy chorobę. W takich przypadkach już na pierwszy rzut oka widać: „oto człowiek”. Popatrzcie na fotografię kobiety, która straciła w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej [rosyjskie określenie wojny III Rzeszy z ZSRR w czasie II wojny światowej– przyp. tłum.] swoich dziewięciu synów. Popatrzcie w jej oczy. W nich nie ma rozpaczy, a jest wycierpiana mądrość i pokora. W takim spojrzeniu można spotkać Boga. Podobnym, niestety, dosyć rzadkim spojrzeniem wyróżniają się ludzie ciężko chorzy, ci spośród nich, którzy przez siłę wiary zwyciężyli nieunikniony w takich wypadkach duch przygnębienia, smutku i zawiści. Kapłan lub lekarz czasami spotykają takich na swojej drodze. Kiedy to następuje, to odchodzisz później od takiego chorego z dziękczynieniem Bogu za otrzymaną lekcję. I nie tylko odchodzisz wdzięczny, ale i jakby uskrzydlony, tak, że swój krzyż już nie wydaje się takim nie do udźwignięcia. To jeszcze jedna cecha tych, którzy zmagają się w ten sposób. Bardzo wyrazisty przykład – święty mnich Ambroży Optyński, przykuty do łóżka i podnoszący z duchowego łoża tych, którzy go odwiedzali.

Jeśli tobie poszczęściło się spotkać takiego człowieka na swojej drodze, to mimowolnie zadasz sobie pytanie: skąd w człowieku taka siła ducha? Gdzie on nabrał tyle cierpliwości? I co najważniejsze, dlaczego ja nie znajduję tego w sobie? Tajemnicę podobnych „zagadkowych” ludzi należy szukać w przemyśleniu przez nich swojego położenia. Przecież można stale zachłystywać się uczuciami użalania się nad sobą, narzekania i zawiści: dlaczego to wszystko dzieje się ze mną? A można jak święty mnich Ambroży, który w odpowiedzi na wyrażane współczucie: „Ojczulku, wy cały czas leżycie”, odpowiadał: „Ja chociaż leżę, to patrzę na Boga!” To znaczy modlitwa do Boga, rozmyślanie o Nim napełniały jego duchowy świat takim głębokim sensem i treścią, że nie pozostawiały miejsca na przygnębienie lub narzekanie. Podobne znajdujemy i w życiu błogosławionej Matrony. Kiedy matka, litując się nad nią, mówiła: „Dziecię ty moje nieszczęśliwe”, Matrona dziwiła się i odpowiadała: „Ja nieszczęśliwa? To Wania jest nieszczęśliwy i Misza”.

Dobrą ilustrację zbawczego przemyślenia ciężkiej choroby znajdujemy i u Turgieniewa w jego „Żywych relikwiach”. Tam młoda dziewczyna Łukieria, siedem lat przykuta do pościeli, tak rozważa o sobie w rozmowie z właścicielem ziemskim:

„Kłamać nie chcę – na początku ciężko było, a potem przywykłam, przecierpiałam – to nic, innym gorzej bywa.

- W jakiż to sposób?

- A inny nawet schronienia nie ma! A inny – ślepy albo głuchy! A ja, chwała Bogu, widzę doskonale i wszystko słyszę, wszystko. Kret ryje pod ziemią – ja i to słyszę. I zapach ja każdy mogę czuć, każdy, jaki by nie był słaby! Gryka na polu zakwitnie lub lipa w sadzie – mi i mówić nie trzeba: ja teraz pierwsza czuję. Byleby tylko wiaterek stamtąd powiał. Nie, po co Boga gniewać? – wielu ma gorzej niż ja. Chociażby to: inny zdrowy człowiek może bardzo łatwo zgrzeszyć; a ode mnie grzech sam odszedł… A ja i modlitwy odmawiam – kontynuowała, odetchnąwszy nieco, Łukieria. – Tylko niewiele ich znam, tych modlitw. Ale i po co będę Panu Bogu naprzykrzać się? O co ja mogę Go prosić? On lepiej ode mnie wie, co jest dla mnie lepsze. Posłał mi krzyż – znaczy, kocha mnie. Tak nam należy to rozumieć. Odmówię „Ojcze nasz”, „Bogurodzicę”, akatyst „Wszystkich strapionych” – i znowu leżę sobie bez wszelkiej myśli. I nic!”


Kiedy Łukieria spotykała się z przejawianiem współczucia wobec niej, to reagowała podobnie do błogosławionej Matrony:

„Jak popatrzę na was, jaśnie panie – zaczęła znowu – bardzo mnie was żal. A wy mnie zbytnio nie żałujecie, prawda! Ja wam, na przykład, coś powiem: ja czasami i teraz… Przecież pamiętacie, jaka byłam w swoim czasie wesoła? Dziewucha! I wiecie co? Ja i teraz piosenki śpiewam”.

Podobnym stanem duchowym, wyróżniał się i paralityk, uzdrowiony przez Pana przy sadzawce przy Owczej Bramie w Jerozolimie. I w ogóle, ta historia zasługuje naszej szczególnej uwagi nie tylko jako zawierająca wstrząsające lekcje uświadomienia choroby, ale i jako mówiąca o wzajemnym związku grzechu i cierpienia. Już na samym początku opowieści, kiedy Pan podchodzi do człowieka, prawie przykutego do pościeli nie przez jedno dziesięciolecie, u uważnego czytelnika pojawia się zdumienie, spowodowane przez pytanie Pana do tego chorego: „Czy chcesz być zdrowy?” Na pierwszy rzut oka to może brzmieć prawie jak naśmiewanie się. Człowiek leży praktycznie unieruchomiony 38 lat. I pytanie o to, czy chce być zdrowy, w ustach każdego innego pytającego mógłby być zniewagą. Ale rzecz jasna, nie można wyobrazić sobie, żeby Pan znęcał się nad cierpiącym człowiekiem. Jaki więc jest sens tego pytania? Niewątpliwie, to pytanie nie jest puste. Pan chce objawić wewnętrzny stan tego chorego, który stał się podstawą do uzdrowienia właśnie jego, a nie innych, którym leżało tu mnóstwo. Odpowiedź na pytanie Pana (tak, chcę…) objawia szlachetność i nawet pewnie wysoki poziom tego paralityka. Po pierwsze, oczywiste jest, że on, przebywając bardzo długo w chorobie, nie zezłościł się ani na ludzi, ani na Boga. W przeciwnym razie on by obruszył się z przekleństwami i na Tego, kto zadał na tyle „głupie” pytanie, i na tych, kto zawsze wyprzedza go na drodze do sadzawki. Niczego takiego nie widzimy.

Po drugie, paralityk odpowiada, że chce wyzdrowieć. To bardzo ważna odpowiedź. Nie bacząc na prawie półwiekową chorobę, on nie rozpacza, nie traci nadziei na wyzdrowienie i jeszcze chce być zdrowy.

I oto tutaj mamy pierwszą bardzo ważną lekcję z tej opowieści. Prawo do cudu ma tylko ten, kto przy nawale cierpień, chorób i prób zachowuje prostoduszność i niezachwianą nadzieję na Boże miłosierdzie. Ma nadzieję na uzdrowienie duszy i ciała tylko ten, kto z prawdziwym rozumem przyjmuje wszystko, co się z nim dzieje. Jak możemy się upodobnić do tego paralityka? Oczywistym jest, że ten chory miał pewne duchowe oparcie, które pozwalało zachować podobną stałość. Dla nas takim oparciem może stać się głębokie przemyślenie przyczyn i celów przydarzających się nam nieszczęść. Oto co pisze tym święty biskup Ignacy: „Co powiemy my, grzesznicy, o przydarzających się nam biedach? Jaka jest, po pierwsze, początkowa ich przyczyna? Początkowa przyczyna cierpień ludzkich – grzech, i bardzo słusznie postępuje każdy grzesznik, jeśli przy biedach które go dopadły, niezwłocznie zwróci spojrzenie umysłu na swoje grzechy, uświadomi sobie grzechy, skrytykuje swoje grzechy, skrytykuje siebie za swoje grzechy, uzna cierpienie za sprawiedliwą karę Bożą. Jest i druga przyczyna cierpień – to miłosierdzie Boże wobec słabej ludzkości. Posyłając grzesznikom cierpienia, Bóg pobudza ich, żeby się opamiętali, żeby zatrzymali się wśród niepowstrzymanej namiętności swojej, przypomnieli sobie o wieczności, o swoim stosunku do niej, przypomnieli sobie o Bogu, o swoich obowiązkach wobec Niego. Cierpienia, posyłane grzesznikom, służą jako oznaka, że ci grzesznicy jeszcze nie są zapomniani, nie są odrzuceni przez Boga, że przeczuwa się w nich zdolność do pokajania, poprawy i zbawienia. Grzesznicy, karani przez Boga, ośmielcie się! Kogo bowiem miłuje Pan, tego kara; bije każdego syna, którego przyjmuje”. Tylko podobne przemyślenie wzajemnego związku grzechu i cierpienia może pomóc człowiekowi z pokora i nadzieją na Boga przejść swoją ciernistą drogę życiową.

Jednak czy możliwe jest to we współczesnym życiu, a nie tylko w ewangelicznej historii? Czy jest możliwe, aby znosząc ciężkie próby, męczące cierpienia w przeciągu wielu lat, pozostawać szczerze wierzącym i pokornym człowiekiem? Obecne czasy z ich nadzwyczajnie rozmnożonymi chorobami szczególnie ostro stawia podobne pytanie. I na nie bez wahania możemy odpowiedzieć: tak, jest możliwe. I nie chodzi wyłącznie o kapłanach lub mnichach, zobowiązanych jawić sobą przykład cierpliwego niesienia swojego krzyża. Nawet pośród prostych świeckich spotykają się dzisiaj zadziwiający ludzie, którzy mogli zachować radość życia i prostoduszność, spędziwszy życie w nawale cierpień. Przez miłość Bożą mogłem spotkać takich ludzi. I jeden z nich – on i teraz żyje – przebywa w taki samym stanie, jak i bohater ewangelicznej opowieści, nie 38 lat, a od 4 roku życia, kiedy przydarzył mu się udar mózgu, i do tego dnia (a dzisiaj jest już po 80). I od tego dziadka nikt nigdy nie słyszał słów złości czy skargi. On jakby iskrzy radością, i na jego zawsze przyjaznej twarzy jest niezmiennie uśmiech. Nawet teraz, kiedy nieliczni bliscy uwolnili się od niego, oddawszy do domu starców. I kiedy spytałem go, jak on odniósł się do takiego postanowienia krewnych, on odpowiedział: „Jest mi oczywiście trochę przykro, ale co zrobisz”. I ani cienia złości czy osądzania! Pan jeszcze daje nam jako przykład takich ewangelicznych paralityków, chociaż nielicznych, trzeba tylko umieć ich zobaczyć.

Ale wróćmy do ewangelicznej opowieści. Drugą bardzo ważną lekcję Ewangelia pokazuje nam na końcu opowieści. Spotkawszy uzdrowionego chorego w świątyni, Pan powiedział mu: „Oto jesteś zdrowy, nie grzesz więcej, żeby nie stało się z tobą coś gorszego”. Tu jest wskazanie na bezpośredni związek między grzechami a fizycznymi chorobami człowieka. Święty biskup Teofan Rekluz [cs. Zatwornik], rozmyślając o tych słowach Pana, objaśnia, że grzech, raniąc duszę, już z powodu wzajemnego związku duszy i ciała poraża także ciało człowieka. „Grzech nie tylko duszę poraża, ale i ciało. W jednych przypadkach to jest bardzo oczywiste; w drugich, chociaż nie tak jasno, to prawda pozostaje prawdą, że i choroby ciała wszystkie i zawsze są od grzechów i z powodu grzechów. Grzech dokonuje się w duszy i bezpośrednio czyni ją chorą, ale tak jak życie ciała [pochodzi] od duszy, to od chorej duszy, oczywiście życie nie jest zdrowe. Już samo to, że grzech sprowadza mrok i cierpienie, powinno niedobrze wpływać na krew, w której jest podstawa zdrowia cielesnego. Ale kiedy wspomnisz, że on oddziela od Boga – Źródła życia, i stawia człowieka w rozłamie z wszelkimi prawami, działającymi i w nim samym i w przyrodzie, to jeszcze należy się dziwić, jak pozostaje grzesznik żywy po [dokonaniu] grzechu. To miłość Boża, oczekująca pokajania i nawrócenia. Co następuje, choremu, przed wszelkim innym dziełem, należy pośpieszyć oczyścić się od grzechów i w sumieniu swoim pojednać się z Bogiem. Tym przedłuży się drogę i dla pomyślnego działania lekarstw. Słyszy się, że był pewien znamienity lekaż, który nie przystępował do leczenia, póki chory nie wyspowiadał się i nie przyjął Świętych Tajemnic [tj. Eucharystii – przyp. tłum.]; i im trudniejsza była choroba, tym on natarczywiej tego żądał”.

Koniec opowieści o paralityku – słowa „nie grzesz więcej, żeby nie stało się z tobą coś gorszego” – nie są wcale zwróconym tylko dla niego napomnieniem. To ostrzeżenie dla każdego z nas, mówiące o następującym: działanie grzechu, dokonywanego tu i teraz, ma swoje „echo” w wieczności. I jeśli ty konsekwentnie podążasz kamienistą „ścieżką” grzechu, stale padając i raniąc się o napotykane wyboje, nie chcąc przy tym zmienić swojej drogi, to miej na uwadze: w przyszłości wpadniesz w przepaść, w której twoje poprzednie „rany” będą dla ciebie tylko dziecięcymi zadraśnięciami. Według zgodnego zdania komentatorów, przywołane tu słowa Pana – to oczywiste wskazanie na wieczna mękę grzesznika, która także jawi się jako skutek grzesznego życia. Gdyż co może być straszniejsze od praktycznie pełnego unieruchomienia w przeciągu 38 lat? Tylko cierpienie w płomieniu ognia Gehenny, „gdzie będzie płacz i zgrzytanie zębów”, cierpienie, któremu już nie będzie końca. Od czego niech zbawi nas miłosierdzie Boże.

Ks. Dimitij Wydumkin

za: pravoslavie.ru
fot. za: pravoslavie.ru